sobota, 30 sierpnia 2014

Anime "Tokkou"

Dawno nie dodawałam recenzji anime, prawda? Wierzcie lub nie, ale akurat ta "pisała się" już od lutego. Hm... chyba zaczynam być perfekcjonistką w niektórych sprawach... Chyba że to jednak lenistwo... Albo brak weny? Mniejsza z tym. Choć jakby tak o tym pomyśleć, to pisanie na temat "UN-GO" też zajęło mi dłuższą chwilę. A teraz, już bez zbędnego przedłużania, zapraszam do recenzji. Ocena może być nieco myląca, ale mimo wszystko było warto. ;]


Tytuł: Tokkō
Długość odcinka: 24 min.
Ilość odcinków: 13
Rok produkcji: 2006
Ocena: 5/10

Anime od razu zaczyna się mocnym akcentem, a mianowicie atakiem bliżej niesprecyzowanego napastnika, jakby człowieka pozbawionego wszelkich hamulców i ludzkich odruchów, który po prostu atakuje i rozrywa na strzępy. Wokół pełno krwi. Naszego bohatera ratuje uzbrojona w miecz, naga od pasa w górę kobieta. Z tym, że już po chwili okazuje się, że wszystko to było snem. A jednak tych kilka chwil pozwoliło mi podjąć jednoznaczną decyzję - będę oglądać dalej.

Shindo Ranmaru i jego siostra Saya to jedni z ocalałych z masakry w Machidzie, gdzie 5 lat temu w dość niejasnych okolicznościach zginęły 382 osoby. Nieznani sprawcy doszczętnie zdemolowali całe osiedle mieszkalne, zabijając jednocześnie wszystkich, którzy znaleźli się w ich zasięgu. Zginęli również ich rodzice. Obecnie rodzeństwo zasiliło szeregi policji, a Ranmaru za cel stawia sobie rozwiązanie tej sprawy i pojmanie zabójcy swoich rodziców. Należy też wspomnieć, że od tego czasu prześladuje go pewien sen, ten sam, który przytoczyłam na początku. I za każdym razem jest jeszcze bardziej rzeczywisty, jakby był zapowiedzią jakiegoś wydarzenia...

Akcja rozpoczyna się, gdy nasz bohater razem z przyjacielem wstępuje do jednego z oddziałów policji, TOKKI. Jak to często bywa, pierwsze dni w pracy do najprzyjemniejszych nie należą (nie ma to jak sprzątać toalety), jednak między kolejnymi reprymendami Shindo dowiaduje się o istnieniu drugiej sekcji, owianego złą sławą TOKKO. Przynależący do niej funkcjonariusze są szczególni, a także co najmniej podejrzani i ponoć poza standardową bronią w ich wyposażenie wchodzą także miecze. Na ich temat krąży wiele plotek; jedna z nich głosi, że ich cele nie są ludźmi. Co więcej, wśród funkcjonariuszy z drugiej sekcji najwyraźniej znajduje się również dziewczyna z jego snu. A może to tylko wytwór jego wyobraźni? Wkrótce, jakby na zawołanie, ma miejsce morderstwo, a jego okoliczności do złudzenia przypominają te, w których zginęli jego rodzice. Jakby tego było mało, sprawcy nadal są w pobliżu. Ale co zrobić w sytuacji, gdy niezależnie od ilości wystrzelonej amunicji sprawcy nadal prą naprzód, jak gdyby nigdy nic? I właśnie wtedy na ratunek przybywa osławione TOKKO, jednocześnie przejmując całą sprawę.

Z takiego obrotu sytuacji szczególnie niezadowolony jest szef odsuniętego od sprawy oddziału. Nieustannie domaga się wyjaśnień, próbuje zjawiać się na kolejnych miejscach zbrodni przed TOKKO, prowadzić śledztwo na własną rękę, w czym pomagają mu podwładni. Tymczasem członkowie drugiej sekcji zaczynają coraz bardziej interesować się Shindo, który pomimo niebezpieczeństwa i nieustannych ostrzeżeń konsekwentnie stara się odkryć prawdę. Pytań wciąż przybywa, niepokojących zdarzeń także, tymczasem odpowiedzi jak na lekarstwo. A jednak sytuacja stopniowo nabiera dla niego sensu, choć nikt nie kwapi się do wyjaśnień. W czym tkwi sekret TOKKO? Skąd na ręce Shindo ni stąd ni zowąd wziął się tatuaż? Czym są stworzenia, z którymi walczą? W jaki sposób ta sprawa łączy się z incydentem w Machidzie? I jaką rolę w tym wszystkim ma odegrać jak dotąd niczego nieświadom Shindo?

Akcja skupia się głównie na szukaniu prawdy i rozwiązaniu spraw z nią związanych, jednak nie brakuje też wątków humorystycznych, nieco rozładowujących atmosferę. Bywa trochę banalnie, czy też naiwnie - drzwi, które normalnie powinny być zamknięte, nagle się uchylają, jednak Shindou nie widzi lub nie chce dostrzec tego, że jest to co najmniej podejrzane, poza tym, choć już wiele razy się przekonał, że pistolet na niewiele mu się przyda, wciąż z niego korzysta (a przecież w tym wypadku nawet nóż byłby lepszą opcją) - ale w ogólnym rozrachunku nie wypada najgorzej.

A bohaterowie? Cóż, twórcy nie bawią się w jakieś wielkie psychologiczne analizy, jednak o każdym z ważnych bohaterów możemy się co nieco dowiedzieć. Jest więc oczywiście nasz zdeterminowany do odkrycia prawdy Shindo, opiekuńcza i tryskająca pozytywną energią Saya, zdystansowana Rokujou (która najwyraźniej lubi od czasu do czasu przywalić komuś z liścia), śmiała Suzuka, wyglądający jak yakuza Kunkida (a i charakterem go przypomina) i wiele innych postaci. A że część z nich to ocalali z masakry w Machidzie, to i związanych z tym bolesnych przeżyć nie zabraknie.

Muzyka jest nieodłącznym elementem serii, budującym jej niepokojący klimat. Dla openingu i endingu dość charakterystyczne jest to, że oba są po angielsku. Opinie na ten temat z pewnością będą podzielone, jednak według mnie pasują do tego anime. Nie potrafię sprecyzować dlaczego,  po prostu takie jest moje odczucie. Również o kresce nie mam za wiele do powiedzenia. Jest zwyczajna, bez zbędnych upiększeń czy udziwnień, ale całkiem w porządku. Znalazło się tu też trochę nagości, jednak twórcy nie robią z tego żadnego wielkiego halo. Tak po prostu jest i myślę, że nie ma się czego czepiać (lepsze to niż ciągłe niedwuznaczne podteksty oferowane nam obecnie w wielu seriach).

Szybko doszłam do wniosku, że fabułę tego anime trudno będzie odpowiednio zamknąć w zaledwie 13 odcinkach. I nie pomyliłam się. Zakończenie niewątpliwie pozostało otwarte, jednak nie ma też co liczyć na jakąś kontynuację, skoro manga miała tylko trzy tomy. Cóż, w tym przypadku trudno byłoby definitywnie zakończyć tą serię w taki sposób, aby jakoś jej... nie skrzywdzić? A przeczytanie mangi tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Anime z pewnością jest bardziej tajemnicze, ma świetny klimat, który sprawił, że z prawdziwą przyjemnością oglądałam kolejne odcinki. W mandze z kolei następuje zbyt szybkie wyjaśnienie nurtujących czytelnika kwestii, nie pozostawiając praktycznie nic, co mogłoby go trzymać w napięciu. Poza tym śledzony do pewnego momentu wątek niespodziewanie się urywa, ustępując pola rozgrywającej się równolegle historii. I choć dzięki temu miałam okazję dowiedzieć się zdecydowanie więcej o rodzeństwie łowców, doceniam to, że twórcy anime, nawet kosztem tej dwójki, przynajmniej spróbowali doprowadzić fabułę do końca.

"Tokko" nie należy do wyjątkowo ambitnych anime. Nie jest też pozbawione błędów i właściwie nie wyróżnia się jakoś szczególnie na tle podobnych produkcji. Jest co najwyżej średnie. Ma jednak swój charakterystyczny klimat, który bardzo sobie cenię i którego z chęcią doświadczyłabym jeszcze raz (tak na marginesie, raz już nawet zaczęłam oglądać to anime ponownie). Nie odradzam, w sumie nawet polecam, choć tylko jeżeli macie na to ochotę. "Tokko" bardzo przyjemnie mi się oglądało i mogę szczerze przyznać, że naprawdę mnie wciągnęło.

wtorek, 26 sierpnia 2014

D. Terakowska "Poczwarka"

Wiem, wiem, wyszło tego całkiem sporo, jednak naprawdę nie potrafiłam inaczej. ;)

Wydawnictwo Literackie
Ilość stron: 322

Przy lekturze towarzyszyło mi wiele emocji, choć były jakby stłumione. Porządkując sobie w głowie kolejne myśli, miałam sporo do powiedzenia, jednak gdy przychodziło do przelania ich na papier, nagle się gdzieś rozpływały. Pogubiły się, nie brzmiały tak, jak powinny. Ale gdy już zaczęłam, wciąż odnajdywałam coś, o czym warto byłoby wspomnieć. Czy udało mi się zawrzeć to, co najważniejsze? Oceńcie sami.

Adam i Ewa mieli swój własny plan na życie. Obejmował on wszystko, co najlepsze i taki też żywot miał zapewnić. Byli zgodnym małżeństwem - najpierw kariera, dziecko dopiero w chwili, gdy będą mieli pewność, że mogą mu zapewnić najlepszy możliwy start. Dziecko oczywiście też miało być idealne. A potem na świat przyszła Myszka. I wszystko prysło jak bańka mydlana. Zamiast upragnionego przyszłego geniusza pojawiła się dziewczynka z zespołem Downa. I to nie z żadną lekką odmianą, a jedną z najcięższych. Decyzja Adama była jednoznaczna - oddać ją do specjalistycznego ośrodka. Z początku Ewa się z nim zgadzała, jednak naszły ją wątpliwości. Czy mogłaby tak po prostu oddać własne dziecko? Czy zamiast tego nie powinna sama [czy raczej wraz z mężem] otoczyć ją troskliwą opieką i miłością? I tak oto do domu wróciła wraz z Myszką, która wywróciła cały ich dotychczasowy świat do góry nogami. Czy dziewczynka zniszczy wszystko, co było między nimi? A może właśnie przyczyni się do zmiany na lepsze? Będzie dla nich katastrofą, czy darem?

"Pielęgnuję tego motyla, ale to trudne pielęgnować coś, co tylko przeczuwasz, że jest."

Życie podporządkowane potrzebom Myszki przynosi Adamowi i Ewie wiele sprzecznych uczuć - smutek nieustannie przeplata się z radością, jest też nieco gniewu, upokorzenie, wstyd, mnóstwo żalu, zmęczenie. Ale jest także miłość. I nadzieja. Ewa niejednokrotnie przeżywała chwile zwątpienia, oscylując gdzieś pomiędzy miłością a nienawiścią żyła z dnia na dzień, cały jej świat kręcił się wokół Myszki, której nie spuszczała z oka praktycznie nigdy. Adam natomiast odciął się od nich. Trudność sprawiało mi życie obok nich, ale nie potrafił ich też opuścić. Nieraz przychodziło mu na myśl, że mógłby tak po prostu wyjść z ukrycia, dołączyć do oglądanej z daleka sceny, jednak po tak długiej bezczynności, wydaje mu się to niemal niemożliwe. A jednak może właśnie ten dystans pozwalał mu niejednokrotnie zrozumieć Myszkę lepiej niż Ewa. Podczas gdy ona spędza kolejne dni na opiece nad córką, Adam poświęca się pracy. I rozmyślaniom. Choć wie jak to brzmi, marzy o przyszłości po śmierci Myszki, o nowym potomku i rozwoju inżynierii genetycznej. O świecie, w którym ludzie pozbawieni byliby wad. Ale czy to możliwe?

"Pan rozdaje swe dary, nawet te niechciane. Nic nie zostawia dla siebie."

Sposób, w jaki autorka przedstawiła niekończące się dzieło stworzenia, jak i samego Boga - nie zawsze pewnego swojej nieomylności, popełniającego błędy - oraz rolę, jaką odgrywała w tym wszystkim Myszka, z pewnością jest ciekawy i dość nietypowy. Jest w tym pewien mistycyzm i urok. Z początku nie miałam jednak pojęcia, do czego autorka zmierza, co chce przez to pokazać. Bardzo udane było również przedstawienie psychiki Myszki, przywodzące na myśl tytułową wieczną poczwarkę. Nasza mała bohaterka czuje tak samo, jak inne dzieci, czy nawet mocniej, ma swoje marzenia, potrzeby i bogaty świat wewnętrzny, jednak wszystko to niweczy ułomność jej ciała. Dzieci z zespołem Downa nie zdrowieją ni stąd ni zowąd, nie ma się co czarować. A jednak wciąż pozostają ludźmi, którym należy się miłość, i którzy potrafią ją odwzajemnić.

To nie tylko historia o wychowywaniu dziecka z zespołem Downa. To także opowieść o tworzeniu, o nieistniejącej doskonałości i pięknie tego, co niedoskonałe. Z każdą chwilą obezwładnia coraz bardziej i mimowolnie skłania do postawienia sobie pytania: jak my postąpilibyśmy na miejscu Ewy i Adama? To książka, o której można by było rozprawiać bardzo długo. Rozwodzić się nad postawami bohaterów, reakcjami otoczenia, niesprawiedliwością losu i wieloma innymi sprawami. A każde kolejne zdanie przywodzi na myśl następne tematy, którymi można by się zająć. Ja jednak już i tak dość mocno się rozpisałam, więc już na koniec dodam tylko, że serdecznie polecam zapoznać się z "Poczwarką".

"Tęsknota to także forma życia..."
9/10

piątek, 22 sierpnia 2014

T. Canavan "Głos Bogów"


Wydawnictwo: Galeria Książki
Ilość stron: 644
Seria: Era Pięciorga (3)

Auraya podjęła trudną decyzję - zrezygnowała ze stanowiska Białej. A jednak przed nią wciąż wiele niełatwych wyborów. Huan najchętniej by się jej pozbyła, nie przebierając przy tym w środkach. Chaia wciąż stoi jednak po jej stronie. Na temat jej rezygnacji krążą rozliczne domysły. Tymczasem zostaje powołana nowa Biała - Ellareen, która już wkrótce będzie musiała sprostać swoim pierwszym zadaniom. Mirar wędruje na południu pośród tkaczy snów, zastanawiając się, czy może pozwolić sobie na ujawnienie prawdziwej tożsamości. Nowy Pierwszy Głos wydaje śmiałe decyzje, często bez konsultacji z pozostałymi, a Reivan stale do niego wzdycha. Emerahl odłożyła na później poszukiwania Zwoju Bogów, by na prośbę Mirara nauczyć Aurayę osłaniania umysłu. Ale czy była Biała zgodzi się na poznanie czegoś, co z pewnością nie spodobałoby się bogom? To jedynie nieliczne z wydarzeń, które będą miały miejsce, jednak nie chcę zdradzać za wiele. Zamiast tego już teraz zapraszam do lektury.

Ostatnia część "Ery Pięciorga" pełna jest miłosnych uniesień, romansów, skrywanych lub niepewnych uczuć i rozterek na tym tle. Na pierwszy rzut oka widać, że autorka postawiła na uczucia i ambicje, jednak z czasem pojawia się również coraz więcej intryg, podstępów i niespodziewanych zwrotów akcji. Poza tym nie zabrakło też humoru. Co prawda w trakcie lektury dość szybko zdążyłam się domyślić czegoś, co ostatecznie zostało potwierdzone dopiero na końcu, jednak nie uważam tego za wielki uszczerbek dla odbioru całej powieści. Finał tej historii nie był dla mnie szczególnym zaskoczeniem. Od pewnego momentu właśnie do tego wszystko zmierzało, jednak przy całej mojej sympatii dla "Ery Pięciorga" nie potrafię mieć tego autorce za złe. Poza tym dodatkowy plus należy się za epilog.

Powieść składa się z występujących naprzemiennie fragmentów poszczególnych historii. Dzięki temu możemy z łatwością śledzić rozgrywające się na wielu płaszczyznach jednocześnie wydarzenia. Poza tym są to dość krótkie fragmenty, co nie tylko nie daje okazji, by znudzić się żadnym z wątków, ale też zachęca do lektury, by poznać ich dalszy ciąg. Autorka pisze bardzo plastycznym językiem, dzięki czemu czytanie było dla mnie prawdziwą przyjemnością i wcale mi się nie dłużyło, pomimo sporej ilości stron. Bywało, że wprost nie mogłam się oderwać.

Mamy tu całą gamę różnorodnych bohaterów - tych, którzy szybko zdobywają naszą sympatię oraz tych, którzy budzą całkowicie odmienne uczucia; tych, którzy imponują sprytem i zaradnością, jak i tych, którymi inni stale manipulują. Nie zabrakło też miejsca dla tych, którzy w tej hierarchii stoją gdzieś pomiędzy. Obie strony sporu posiadają zarówno uczciwych, jak i zdeprawowanych przedstawicieli, praktycznie nic nie jest tu czarno-białe.

Utwierdziłam się w przekonaniu, że Emerahl to moja ulubiona postać - śmiała, sprytna, sarkastyczna... Również Mirar należy do bohaterów, o których czytało mi się z przyjemnością. Z kolei Ellareen od początku nie polubiłam, co z czasem tylko się pogłębiło. Dość stwierdzić, że z perspektywy bogów musiała być idealną kandydatką na Białą - zdecydowana, całkowicie posłuszna i nieprzebierająca w środkach. Do Nekauna też nie żywiłam szczególnej sympatii, a strzępki tej, którą zyskał w poprzedniej części szybko się ulotniły. Auraya jest pełna rozterek, jednak nie zamierza postępować wbrew swoim zasadom, a jej szacunek dla bogów zostanie poddany wielkiej próbie. Jakie będą tego skutki?

Choć trudno uznać, że ponad 600 stron to mało, to jednak, gdy już dostatecznie wciągnęłam się w akcję (a o to nie było trudno), z żalem uświadamiałam sobie, że każda kolejna strona przybliża mnie do końca. Gdy już do tego doszło, jakoś się z tym pogodziłam, jednak nieco przykro było mi opuszczać Dzikich i tych spośród pozostałych bohaterów, którzy zasłużyli sobie na moją sympatię. Cóż, zawsze pozostaje mi jeszcze możliwość powrócenia do tej serii. A tymczasem z wielką chęcią zapoznam się z pozostałymi powieściami autorki.

"Ukraść Zwój Myślicielom, najmądrzejszym ludziom w Ithanii Południowej, i to kiedy patrzą na to
 ich bogowie?
Emerahl ogarnęło rozbawienie. To by było niezłe."
8/10

niedziela, 17 sierpnia 2014

H. Murakami "Ślepa wierzba i śpiąca kobieta"



Wydawnictwo: Muza
Ilość stron: 510

Przyznam szczerze, że z początku nie szło mi czytanie tej książki. Nie potrafiłam zagłębić się w przedstawiane historie, nie całkiem wyłapywałam ich urok. Skończyło się na tym, że odłożyłam ją na półkę. I tak czekała. Gdy kolejny raz po nią sięgnęłam, planowałam poprzestać na jednym opowiadaniu. Zamiast tego zaczytywałam się w kolejnych, aż w końcu moje wątpliwości zniknęły i znów przypomniałam sobie, za co uwielbiam prozę tego pisarza. A z tego wyłania się prosty wniosek - nie ma sensu czytać niczego na siłę - zarówno my możemy na tym ucierpieć, jak i nawet bardzo dobra książka. Zamiast tego lepiej poczekać na odpowiedni nastrój. Ale już kończę te wywody, czas się skupić na książce.

Podejrzewałam, że trudno będzie ocenić tę książkę jako całość. Opowiadań jest naprawdę sporo, są bardzo różnorodne i właściwie nie mają żadnego punktu wspólnego, jak to było w przypadku "Wszystkie boże dzieci tańczą". Właśnie jego brak z początku budził moje wątpliwości, które jednak wkrótce zostały rozwiane. Ta wielorakość pozwala wyodrębnić najbardziej charakterystyczne dla autora zagadnienia, a także zdać sobie sprawę z wszechstronności poruszanych przez Murakamiego tematów. Dostajemy więc szereg różnorodnych, a jednak często do siebie podobnych bohaterów - mężczyźni, którzy bez skrupułów sypiają z mężatkami, pisarze, ci, którzy od zawsze wiedzieli, co będą w życiu robić, a także ci, którzy stale czegoś poszukują. Nie zabraknie również kobiet - spełniających się zawodowo, pewnych siebie, tajemniczych, czy też ulotnych, które z dnia na dzień mogłyby zniknąć z życia pozostałych bohaterów. Nie da się też pominąć często wykorzystywanej przez pisarza anonimowości - możemy poznawać czyjeś życie, jednocześnie nie mając pojęcia jak ma na imię, nie znając szczegółów, które normalnie uznalibyśmy za istotne. A jednak wszystko jest tak wyważone, by niczego nie zabrakło. Dość błahe tematy nabierają znaczenia dzięki pięknej oprawie w słowa, w pozornie zwyczajnych wydarzeniach można dostrzec ich wyjątkowość.

W "Robaczku świętojańskim" od razu rozpoznałam fragmenty "Norwegian Wood". Z początku było to trochę jak déjà vu, ale z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej utwierdzałam się w tym przekonaniu. I było to bardzo miłe spostrzeżenie, pokazujące, że wciąż całkiem nieźle tą powieść pamiętam, choć niektóre szczegóły już nie tak wyraźnie. Stanowiło to też dla mnie przypomnienie, że warto byłoby kiedyś do niej wrócić. W "Przypadkowym podróżnym" spodobało mi się pojawienie się Murakamiego we własnej osobie (choć i w innych opowiadaniach miałam wrażenie, że mocno utożsamia się z narratorem). Trochę wyjaśnień, te zwykłe-niezwykłe wydarzenia, które rzeczywiście go spotkały - odebrałam to wszystko trochę jak ukłon w stronę czytelnika i bardzo ten gest doceniam.

"Ślepa wierzba i śpiąca kobieta" (kolejny tytuł, który za nic nie chciał mi wejść do głowy) to całkiem udany zbiór opowiadań, który rzeczywiście świetnie ilustruje zmiany zachodzące w prozie autora oraz te jej punkty, którym wciąż pozostał wierny. Książka ta powinna przypaść do gustu zwłaszcza osobom, które znają już Murakamiego z innych jego dzieł, więc to właśnie im polecam ją najbardziej.

"Przyzwyczajenie to zadziwiająca rzecz. Wystarczy, żeby zabrakło jednego elementu,
i człowiek się czuje, jakby kawałek świata go porzucił."
9/10

środa, 13 sierpnia 2014

J. Green "19 razy Katherine"


Wydawnictwo: Bukowy Las
Ilość stron: 303

Colin Singleton, szerzej znany jako cudowne dziecko, właśnie skończył szkołę. I został porzucony przez Katherine. Dziewiętnasty raz z rzędu. I to wcale nie przez tą samą. Możecie to nazywać zrządzeniem losu, przeznaczeniem, fatum, czy jak tam wolicie, jednak prawda jest taka, że każda dziewczyna, z którą chodził (choć w niektórych przypadkach to za dużo powiedziane) miała na imię Katherine. Tym razem zraniło go to do żywego. Tak oto chłopak aspirujący na miano geniusza (choć do faktu tego podchodzi z pewną rezerwą) popada w stan bliski załamaniu. Aby do tego nie dopuścić Hassan, jego jedyny przyjaciel, postanawia wraz z nim zapakować się do auta (znanego jako Katafalk Szatana) i wyruszyć w podróż.

Ta jednak kończy się zanim się na dobre zaczyna. I tym oto sposobem lądują w zapomnianej przez świat mieścinie o nazwie Gutshot, która stanie się dla nich miejscem wielu nowych doświadczeń. Tam też poznają Lindsey - wbrew ich pierwszemu wrażeniu całkiem inteligentną osóbkę - i jej paczkę, dostają propozycję pracy oraz tymczasowe zakwaterowanie, a Colin w końcu wykrzykuje swoje upragnione eureka! i zaczyna prace nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine. Spokojnie, to wciąż nie koniec niespodzianek, jednak resztę proponuję poznać już podczas lektury.

"Ja mam taką metodę zapamiętywania wydarzeń: pamiętam je jako opowieści. Łącze poszczególne punkty i z nich powstaje historia. A te punkty, które do niej nie pasują, wymazuję."

Przyznaję, że z początku wcale nie byłam zachwycona tym, co sugerował opis. Sam pomysł chłopaka, który umawia się jedynie z dziewczynami o imieniu Katherine, wydał mi się co najmniej naciągany. A jednak wiedziałam, że prędzej czy później i tak po tę książkę sięgnę. I nie żałuję. Może i znalazło się trochę denerwujących mnie szczegółów (które dziwnym trafem wraz z rozwojem akcji albo zanikły, albo przestały mi przeszkadzać; nie potrafię tego jednoznacznie stwierdzić), jednak nie zabrakło też kilku całkiem ciekawych rozwiązań, chociażby ciągłych przypisów nieco rozjaśniających sytuację, zawierających różnego typu ciekawostki, czy też pozbawione większego znaczenia wtrącenia. A przede wszystkim ten charakterystyczny dla Greena styl. Co więcej, autorowi udało się bardzo naturalnie wprowadzić do powieści młodzieżowej zagadnienia matematyczne - trochę wykresów, wzorów - i udowodnić, że ta niekwestionowana (choć często niedoceniana) królowa nauk może mieć bardzo wiele zastosowań.

Jeśli chodzi o bohaterów, przyznam szczerze, że z początku nie polubiłam Colina. Wydawał mi się zbyt zaaferowany swoją powszechną opinią, cała ta sytuacja z Katherine też jakoś nie nastawiała mnie do niego zbyt pozytywnie, jednak ostatecznie udało mu się zdobyć moją sympatię i poparcie. Dzieląc swój czas między tęsknotę za Katherine, wysłuchiwanie mieszkańców, pracę nad Teorematem oraz towarzystwo Hassana i Lindsey stopniowo wyrastał z bycia cudownym dzieckiem, odkrywając i kształtując swoje prawdziwe ja. Swoją drogę do przejścia ma także pozostała dwójka, zwłaszcza Lindsey, która swoje zachowanie zawsze dostosowuje do swojego otoczenia. A co poza tym? Trochę o przyjaźni, egocentryzmie, o tym, jak opowiadać historie i o tym, czy matematyką można wyjaśnić każde zjawisko.

"19 razy Katherine" zdecydowanie różni się od poprzednich powieści tego autora, wciąż jednak pozostaje bardzo greenowska, że tak to ujmę (nie ja jedyna z resztą). Świetnie mi się ją czytało, znalazłam też trochę ciekawych cytatów, choć może nie tyle, co w pozostałych dziełach pisarza. Tak więc polecam (chyba że macie alergię na wszystko, co związane z matematyką). Już nie mogę się doczekać kolejnych książek Greena.

"Książki to notoryczni Porzucani: gdy je odkładasz, mogą na ciebie czekać wiecznie,
a gdy poświęcisz im uwagę, zawsze odwzajemniają twoją miłość."

8/10