czwartek, 30 lipca 2015

Osamu Dazai "Zatracenie"

Wydawnictwo: Czytelnik  |  Ilość stron: 130
Pierwszy raz miałam styczność z tą historią w postaci anime i żałowałam, że nie mam okazji przeczytać jej pierwowzoru. Na szczęście sytuacja ta w końcu uległa zmianie i "Zatracenie" czym prędzej trafiło w moje ręce.
"W nieustannym strachu przed ludźmi, bez odrobiny pewności siebie, chowając w sercu udrękę, skrywając melancholię i nieśmiałość, przyjąłem pozę beztroskiego optymisty i stopniowo doszedłem do perfekcji w odgrywaniu roli błazeńskiego dziwadła."
Yozo jako utalentowany członek szanowanej, dobrze sytuowanej rodziny teoretycznie mógłby sobie na wiele pozwolić, a nawet wzbić się na wyżyny. W rzeczywistości jednak nie potrafił z tej szansy skorzystać, tak samo jak nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wybierał szkoły z dala od domu, nie lubił towarzystwa, a jedną z niewielu przyjemności było dla niego malarstwo. Wciąż szukał swojej drogi w życiu, a ta raz po raz zmieniała kierunek - towarzystwo o wątpliwych zaletach, współpraca z organizacją komunistyczną, której nawet nie popierał - chciał jedynie poczuć się częścią czegoś, rosnące problemy finansowe, aż w końcu kobiety, u których cieszył się ogromną popularnością. Te bowiem odegrały w jego życiu znaczącą rolę niezależnie od tego, czy tego chciał, czy też nie.

"Lata doświadczenia nauczyły mnie jednak, że kiedy kobieta dostaje ataku histerii,
najlepiej dać jej coś słodkiego do zjedzenia."

Bohater tragiczny - właśnie tymi słowami krótko opisałabym Yozo, człowieka, który od samego początku czuł się wyobcowany. Bał się zawiłości ludzkich relacji, wolał więc nie robić nic, zamiast się niepotrzebnie narażać, choć i bez tego doświadczał przykrości. Ze strachu przed ludźmi zaczął ukrywać się za maską błazeństwa, jednak wraz z dorastaniem zdał sobie sprawę, że jego metoda zaczyna go zawodzić. Wtedy musiał poradzić sobie na inne sposoby, choć nie zawsze mu to wychodziło. Nie potrafił wziąć się w garść, zawalczyć o swoje, a jednocześnie mierziła go jego własna bierność. Pragnął znaleźć w czymś oparcie, jednak zamiast tego coraz głębiej popadał w beznadzieję, gdyż szczęście, którego stale szukał raz po raz wymykało mu się z rąk. Stał się więc jak bezwolna marionetka, a szanse od losu, jakie napotykał na swojej drodze po pewnym czasie wydawały się tak odległe, jakby nigdy nie istniały.
"Tchórz boi się nawet własnego szczęścia."
Nieco ponad sto stron. To naprawdę niewiele, a jednak powieść ta przepełniona jest bezradnością, ogromnym smutkiem i cierpieniem. To szczery, prostolinijny zapis wydarzeń, uczuć i przemyśleń, a jednak czuje się w tym wszystkim pewną rezerwę, charakterystyczne dla bohatera oderwanie od świata, co jeszcze bardziej potęguje jego specyficzną samotność. I chociaż wciąż jest na skraju ostatecznego poddania się, stale próbuje odnaleźć coś prawdziwego w świecie przepełnionym fałszem, coś, co mogłoby się stać jego podporą. Ta wytrwałość może się wydawać godna podziwu, jednak co innego mu pozostało? Problem w tym, że cały świat wydaje się być przeciwko niemu, a on ma wrażenie, jakby stopniowo tracił prawo do nazywania siebie człowiekiem.

Powieść została napisana w formie dzienników z prologiem i epilogiem. Na końcu znajdziemy kilka słów od tłumacza, które przybliżają nam losy autora i ich powiązania z samym dziełem, a tych nie brakuje, gdyż do "Zatracenia" można się odnosić jak do jego pożegnania z życiem, a samego Yozo uważać za alter ego autora. Powieść ta okazała się nieco inna, niż myślałam, jednak to jest już skutek wspomnianej wcześniej animowanej wersji tej historii i temat ten rozwinę już przy innej okazji. Z pewnością nie jest to w żadnym wypadku optymistyczna powieść, jednak mimo to prawie nie mogłam się od niej oderwać i przeczytałam ją w mgnieniu oka. I chociaż wciąż mam nieodparte wrażenie, że nie udało mi się w tej recenzji przekazać tego, co chciałam, na koniec pozostaje mi jedynie znów wspomnieć, że na "Zatracenie" z pewnością warto zwrócić uwagę.

"Nie, płakać nie płakałam, ale... Pomyślałam tylko, że kiedy człowiek dojdzie do czegoś takiego, to z nim już koniec."

sobota, 25 lipca 2015

Podsumowanie anime na wiosnę 2015

No i kolejny sezon za nami. Trafiło się parę perełek, sporo serii, które śledziłam z prawdziwą przyjemnością, a jedynym rozczarowaniem było dla mnie anime, w którym i tak nie pokładałam żadnych nadziei. Znalazłam sobie nawet nowego ulubieńca. ^^ Na jego temat rozpiszę się jednak przy innej okazji.

Ame-iro Cocoa
Ilość odcinków: 12
Ocena: 5

Mówcie co chcecie, ale do obejrzenia tej krótkometrażowej serii przekonał  mnie ten puszysty piesek na obrazku obok (nie ma to jak sensowny powód). Poza tym w trailerze zauważyłam, że jeden z bohaterów ma kolczyki (tak, kolejny argument nie do podważenia), a ponieważ odcinki i tak trwają zaledwie 2 minuty... Niby dlaczego miałabym rezygnować?
Odcinki kończą się bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, co jest dość denerwujące, jednak można się do tego przyzwyczaić. Opening jest prosty, jednak bardzo chwytliwy. Anime to stanowi dość miły, choć nic niewnoszący przerywnik z kilkorgiem różnorodnych bohaterów i nawet ładną kreską. A ponieważ od początku nie spodziewałam się cudów, mogę stwierdzić, że ta króciutka seria spełniła swoje zadanie. Przyznam jednak, że końcówka była naprawdę banalna, a całość, choć niby ma jakieś tam swoje przesłanie, w żaden sposób nie zachwyca.

Ansatsu Kyoushitsu
Ilość odcinków: 22
Ocena: 7
* kontynuacja poprzedniego sezonu

Anime w dalszym ciągu stanowi świetną rozrywkę, choć może wpadać w nieco zbyt pompatyczny, moralizatorski ton. Znajdzie się tu kilka całkiem ciekawych bohaterów, poza tym z czasem coraz więcej uczniów dostaje swoje pięć minut. Dodatkowo oglądanie umila ciekawa kreska, dość intensywna kolorystyka, a także przyjemna w odbiorze ścieżka dźwiękowa. Również nowy opening i towarzysząca mu animacja zasługuje na uwagę, a ending nie zmienił się, z czego jestem całkiem zadowolona (zwłaszcza, że ta piosenka w wykonaniu moumoon na stałe zagościła na mojej playliście).
Nie wyobrażałam sobie, że miałby to być koniec tej serii, a tu proszę - będzie nowy sezon. Choć przyznam, że miałam nadzieję na dowiedzenie się czegoś więcej na temat przeszłośći Koro-senseia... Cóż, myślę, że jeszcze znajdzie się okazja.

Arslan Senki
Ilość odcinków: 25
Ocena: 8
*trwające

Z początku nie miałam w planach tego anime, jednak zdecydowałam się na nie zerknąć ze względu na Hiromu Arakawę, która odpowiadała za stronę graficzną serii. Mimo to wciąż odwlekałam jego rozpoczęcie, a żyjący jakby w bańce mydlanej, niezdający sobie sprawy z okrucieństw świata młody książę, którego dostałam w pierwszym odcinku, wcale nie pomógł. Wiedziałam jednak, że będzie warto, a świetne piosenki (opening od UVERworld i ending od Eir Aoi) były dodatkową zachętą. Z każdym kolejnym odcinkiem było coraz lepiej i naprawdę mocno wkręciłam się w tę serię. Świetna ścieżka dźwiękowa, dobrze poprowadzona akcja, ciekawe charaktery i piękna kreska - to jedne z wielu zalet tej serii. W tej chwili jest to jedno z tych anime, których kolejnych odcinków wyczekuję najbardziej. Już teraz wiem, że po obejrzeniu ostatniego odcinka wciąż mi będzie mało.

Danna ga Nani wo Itteiru ka Wakaranai Ken 2-sure-me
Ilość odcinków: 13
Ocena: 7

Mało brakowało, a pierwszej serii nie obejrzałabym wcale. Zdecydowałam się na nią już po zakończeniu emisji, w przypływie chwili i obejrzałam całość za jednym razem. To krótki i niewymagający umilacz czasu, przy którym można się pośmiać. Poza tym bardzo spodobała mi się relacja bohaterów - dwa całkiem różne charaktery, które jednak potrafią się nawzajem wspierać i są ze sobą mimo przeciwności i, jak by się zdawało, kompletnego niedopasowania. A ponieważ naprawdę świetnie oglądało się tę króciutką serię jednym ciągiem, i tym razem postanowiłam zrobić tak samo.
Druga seria o Kaoru i jej mężu otaku wciąż charakteryzuje się tym samym klimatem, uroczym w ten nieco nieporadny sposób. Przez dłuższy czas dostajemy głównie luźno ze sobą powiązane wątki z życia tej dwójki oraz ich znajomych, a do tematu, który zakończył poprzednią serię wracamy dopiero pod koniec. Znów miło spędziłam przy tym anime czas, więc nie miałabym nic przeciwko kolejnej serii.

Denpa Kyoushi
Ilość odcinków: 24
Ocena: 6
*trwające

Początkowo nie zamierzałam zabierać się za tę serię i właściwie nie wiem, co skłoniło mnie do zmiany zdania. Tak czy inaczej, nie żałuję i mojego zdania nie zmieniają nawet nieco naciągane sytuacje i kulejąca w wielu miejscach grafika (nie mogę przeboleć zwłaszcza pewnego ucznia, któremu przez większość czasu po prostu brakuje nosa).
Kagami Yunichirou, geniusz, który najchętniej całkowicie poświęciłby się swojemu blogowi i byciu otaku, zostaje nauczycielem. Oczywiście nie z własnej woli (przyczyniła się do tego młodsza siostra ze szczególnym zamiłowaniem do kijów bejsbolowych). No i oczywiście jego przypadłość - YD (Yarinai Dekinai), którą krótko można zdefiniować słowami "nie chcę - nie robię". Cóż, gdyby stwierdził to ktoś inny, pewnie zostałby wyśmiany, jednak Kagamiemu zwykle to wychodzi. Odtąd zajmuje się problematycznymi dzieciakami, nierozumianymi indywidualnościami i tym podobnymi przypadkami. Oczywiście tylko wtedy, gdy w jakiś sposób go zainteresują. Jego postać jest dość mocno przekoloryzowana, a niektóre jego działania (równie genialne, w końcu dla niego praktycznie nie ma rzeczy niemożliwych) dość kontrowersyjne, jednak mimo to dość miło spędziłam przy tej serii czas i na pewno będę oglądać dalej.

Dungeon ni Deai wo Motomeru no wa Machigatteiru Darou ka
Ilość odcinków: 13
Ocena: 7

Z początku nie planowałam zabierać się za tę serię, jednak ostatecznie postanowiłam sprawdzić, co to takiego. Zwłaszcza z mojej perspektywy kompletnego laika jeśli chodzi o RPG. I... właściwie jakoś nie było się czym zachwycać. Fanserwis na każdym niemal kroku, z najróżniejszymi typami dziewczyn otaczającymi głównego bohatera. Po pierwszym odcinku zastanawiałam się nad zrezygnowaniem, jednak w kolejnym zaczął mi się podobać charakterek Hestii, rzeczywiście zaczynała być dość słodka, choć wciąż nieco (a nawet bardzo) przewrażliwiona. Do tego całkiem sympatyczny - mimo swojej ciapowatości, naiwności, czy nawet sporadycznej bezmyślności - główny bohater, który stopniowo rośnie w siłę i zjednuje sobie kolejnych sprzymierzeńców. Nawet jeśli bywało ciężko.
Myślę, że przedstawiony tu świat wypadł całkiem ciekawie, choć trochę dziwi mnie, że praktycznie wszyscy bogowie (nawet ci znani jako mężczyźni) to boginie (no dobra, tego akurat można się było spodziewać). Kreska jest całkiem ładna, jednak nie wywarła na mnie większego wrażenia, podobnie muzyka, której po pewnym czasie właściwie nie mogłam sobie przypomnieć. Cieszę się, że jednak zdecydowałam się na tę serię, bo ostatecznie całkiem nieźle się przy niej bawiłam.

Kekkai Sensen
Ilość odcinków: 12
Ocena: ?

To seria, która zainteresowała mnie już od samego początku i dość niecierpliwie jej wyczekiwałam. Przesympatyczny główny bohater (mój nowy ulubieniec ♥), ładna kreska, ciekawa historia i genialna ścieżka dźwiękowa, na czele z openingiem od BUMP OF CHICKEN i endingiem (z bardzo ciekawą animacją) od Unison Square Garden - w obliczu tego wszystkiego nie pozostawało mi nic, jak tylko oglądać. To tak w skrócie, resztę napiszę w osobnej recenzji, zwłaszcza że ostatni odcinek wciąż nie został wyemitowany (dlatego też na razie pominęłam ocenę).



Kuroko no Basket 3
Ilość odcinków: 26
Ocena: 7
* kontynuacja poprzedniego sezonu

Z początku jakoś nie chciało mi się znów zabierać za tę serię. Gdy w końcu zaczęłam, było już lepiej, zwłaszcza pod koniec dość przyjemnie się oglądało. Tym razem było nam dane bliżej zapoznać się z losami Pokolenia Cudów, co jak najbardziej zaliczam jako plus. Następnie dostajemy więcej Akashiego, którego umiejętność, jak już kiedyś wspomniałam, wydaje mi się mocno przesadzona. No i ten czas na boisku, który, gdy trzeba, jakby stoi w miejscu. Ciekawe było to, że mogliśmy bliżej poznać rezerwowych z Seirin, gdyż tym razem i oni mieli okazję, by pokazać swoje umiejętności na boisku. W niektórych momentach zwyczajnie śmiałam się z tego, jak absurdalne są niezwykłe umiejętności (można wręcz stwierdzić, że super moce) niektórych graczy, jednak mimo wszystko dość dobrze bawiłam się przy tej serii.

Ore Monogatari!!
Ilość odcinków: 24
Ocena: 6+
*trwające

Shoujo w którym to chłopak dość konkretnych rozmiarów dostaje swoje pięć minut (a właściwie całą serię)? Pomysł na tyle nietypowy, że nie mogłam sobie tego anime odpuścić. Bohaterowie sprawiają z początku wrażenie stworzonych z klasycznych kanonów gatunku, jednak to nie całkiem prawda. Przede wszystkim rzuca się w oczy to, że Yamato zainteresowała się nie ideałem większości dziewczyn, a jego niedźwiedziowatym przyjacielem. Jest to dość przesłodzona bohaterka, jednak da się to znieść, zwłaszcza w połączeniu z prostolinijnym, zwykle nieco wolno kapującym Takeo. Chociażby to, że nawet nie przypuszczał, że to o jego względy mogła zabiegać Yamato, było dość denerwujące, na szczęście ta kwestia szybko się wyjaśniła. Sunakawa wciąż pozostaje dość tajemniczą postacią i raczej niewiele o nim wiadomo, może jeszcze się to zmieni. Sporo sytuacji, zwłaszcza tych ukazujących ogromną siłę Takeo, jest mocno przesadzonych, jednak można przymknąć na to oko. Jest zabawnie, czasami aż do przesady uroczo, ogólnie całkiem nieźle, więc z chęcią przekonam się, co jeszcze czeka bohaterów.

Owari no Seraph
Ilość odcinków: 12
Ocena: 6

Z początku miałam tego nie oglądać, jednak pod koniec sezonu zaczęłam zmieniać zdanie (kusiła mnie chociażby kreska) i tylko czekałam na chwilę czasu, by się do tego zabrać, więc tym bardziej miłym zaskoczeniem było dla mnie to, że właśnie Owari no Seraph było jednym z anime, jakie przyszło mi obejrzeć na Otaku Campie. Na początek mogę pochwalić opening. Ogólnie historia jest ciekawa, bohaterowie ładni i tak dalej, jednak tyle nasłuchałam się o tym, że manga jest lepsza, że zamierzam to w najbliższym czasie sprawdzić. I jakoś nie wiem, co dalej pisać... Tym razem będziecie musieli mi to wybaczyć.


Yahari Ore no Seishun Love Comedy wa Machigatteiru. Zoku
Ilość odcinków: 13
Ocena: 8

Wiadomość o kolejnej serii w końcu zmotywowała mnie do obejrzenia poprzedniej, o której czytałam już sporo dobrego. I była to jak najbardziej słuszna decyzja, gdyż perypetie bohaterów szybko przypadły mi do gustu. Co więcej, postanowiłam pójść za przykładem Shouri i poczekać z oglądaniem drugiej serii do czasu ukazania się wszystkich odcinków.
Oregairu zachowuje ciągłość, a więc zaczynamy od ostatnich wydarzeń z poprzedniej serii. Atmosfera wokół Hikigayi robi się coraz cięższa, a mająca miejsce w pierwszych odcinkach wycieczka dodatkowo pogarsza sprawę. Mamy więc sporo kłótni i nieporozumień, a chociaż po nich nasi bohaterowie próbują się zachowywać tak jak kiedyś, da się wyczuć, że coś jest nie tak. Tym razem w Oregairu jest więcej dramatu niż komedii i choć początkowo nie byłam do tego przekonana (a tym bardziej się tego nie spodziewałam), ostatecznie wcale nie wypadło to źle. Przez zachowanie niektórych aż nuż otwiera się w kieszeni, jednak był to całkowicie celowy zabieg.
Kreska uległa pewnym zmianom, raczej na lepsze. Muzyka jest w porządku, pojawiły się też utwory z pierwszej części. W drugiej serii jeszcze bardziej polubiłam Komachi (młodszą siostrę Hikigayi), a Hiratsuka-sensei również pokazała się od ciekawej (bardziej poważnej i odpowiedzialnej) strony. Liczę na to, że doczekamy się kolejnej kontynuacji.

Yamada-kun to 7-nin no Majo
Ilość odcinków: 12
Ocena: ?

Miałam się za to anime nie zabierać i zamiast tego wybrałam mangę, jednak po pewnym czasie postanowiłam sprawdzić, jak wypadła ta historia w kolorze. Jest zabawnie i przyjemnie, jednak w porównaniu do pierwowzoru naprawdę wiele szczegółów zostało pominiętych lub zmienionych, z czego nie byłam zbyt zadowolona. Cieszę się, że zaczęłam właśnie od mangi, jednak przez to oglądanie anime zleciało mi na rozpamiętywaniu różnic między obiema wersjami, co nie było zbyt miłe. Opening szybko wpada w ucho.
Kolejne odcinki oglądam dość sporadycznie i wciąż dość daleko mi do końca, więc na razie pozostawię tę serię bez oceny.

Serie porzucone:
Vampire Holmes
Ilość odcinków: 1/12

Holmes, który wcale nie rozwiązuje zagadek, a tym bardziej nie zna się na dedukcji od początku mnie nie przekonywał, jednak miałam akurat czas i postanowiłam sprawdzić, co to takiego (w końcu to tylko 3 minuty). Cóż... po kilku pierwszych sekundach już miałam ochotę to wyłączyć. Po pierwsze fatalna komputerowa animacja, której brakuje płynności, następnie cukierkowy opening, który nic sobą nie wnosi, podobnie jak sama fabuła, czy też jej brak. A z tego już łatwo wywnioskować, że to anime uważam za kompletną stratę czasu. I nie, nie wierzę, żeby potem miało być lepiej.



Muzyka:

"Kekkai Sensen" OP - BUMP OF CHICKEN "Hello, world!"
"Kekkai Sensen" ED - Unison Square Garden "Sugar Song to Bitter Step"
"Arslan Senki" OP - UVERworld "Boku no Kotoba de wa nai, Kore wa Bokutachi no Kotoba"
"Arslan Senki" ED - Eir Aoi "Lapis Lazuli"
"Owari no Seraph" OP - SawanoHiroyuki[nZk]:Gemie "X.U."

czwartek, 9 lipca 2015

O filmach co nieco: Tylko kochankowie przeżyją

Tym razem tylko jeden film, gdyż rozpisałam się na jego temat bardziej, niż przypuszczałam.

Tytuł: Tylko kochankowie przeżyją
Reżyser: Jim Jarmusch
Rok: 2013
Czas trwania: 2h 2 min.
Produkcja: Francja, Niemcy, USA, Wielka Brytania, Cypr
Gatunek: (horror), romans
Ocena: 8/10

Pierwsze, co przyszło mi na myśl po zobaczeniu plakatu: Loki i Biała Czarownica w jedynym filmie? Spostrzeżenie to szybko jednak zeszło na dalszy plan, gdy zaczęłam oglądać. Prosta historia, która jednak dzięki swojemu nietypowemu klimatowi i cudownej ścieżce dźwiękowej, naprawdę potrafi oczarować, choć nie każdemu przypadnie do gustu. Właśnie tak pokrótce opisałabym "Tylko kochankowie przeżyją".

Adam i Eve, para wampirów, choć darzą siebie nawzajem ogromnym uczuciem, mieszkają daleko od siebie. Ona, pełna pasji i radości z życia, mieszka w pewnym orientalnym zakątku, a w jej domu piętrzą się setki książek. On pozostaje niejako w opozycji do niej, a więc cechuje go przygnębienie, zmęczenie życiem oraz przywiązanie do staroci i przeszłości. Praktycznie nie wychodzi ze swojego domu, gdzie komponuje kolejne utwory jako  anonimowy, jednak bardzo popularny muzyk. Pewnego dnia Eve postanawia do niego przyjechać, co nieco rozjaśnia jego ponury świat, jednak nie tylko ona wpadła na ten pomysł. Spotkanie z dwójką wampirów zaplanowała sobie także Ava, kłopotliwa siostra Eve… 

Jak widać, sama historia nie jest skomplikowana, jednak to klimat filmu i głębokie uczucie między Adamem i Eve'ą są jego największą zaletą. Produkcja ta ma w sobie coś takiego, co nie pozwala odejść od ekranu pomimo niespiesznej akcji (a czasami nawet i jej braku). Wszechobecna melancholia świetnie  współgra z całą resztą - delikatnymi przejściami między obrazami, pięknymi sceneriami i oczywiście cudowną ścieżką dźwiękową, która stanowi nieodzowny element tego filmu i towarzyszy nam praktycznie przez cały czas jego trwania. Są to głównie gitarowe brzmienia, rock oraz muzyka przywodząca na myśl orientalne zakątki (o ile dobrze mi się wydaje, grana na cymbałach).  Zakwalifikowanie "Tylko kochankowie przeżyją" do horroru było niewypałem (proponowałabym raczej dramat) i sugerowanie się tym może prowadzić do rozczarowania. Niektórzy mogą się też zawieść brakiem akcji, jednak mi to wcale nie przeszkadzało, gdyż mimo to czas spędzony przy tym filmie zleciał mi niespodziewanie szybko.

Uczucie łączące dwójkę głównych bohaterów jest takie niewymuszone i niepowtarzalne, głębokie, a jednak delikatne; subtelne, a jednak niezbywalne. Wielokrotnie przyłapywałam się na myśli, że razem wyglądają naprawdę uroczo. Nie znaczy to jednak, że osobno nie są warci uwagi - przez oboje z nich przemawia ogromne doświadczenie życiowe, które Eve przetapia w niesłabnącą ciekawość świata i ludzi, podczas gdy w Adamie budzi rezygnację (pogłębiającą się zwłaszcza podczas nieobecności ukochanej) i pesymistyczne poglądy na temat społeczeństwa, zwłaszcza ludzi ślepo podążających za tłumem, których otwarcie krytykuje.  Choć tak wiele ich dzieli, stanowią parę wręcz idealną. Jednocześnie widzimy ogromną różnicę między nimi a Avą - jej beztroską, która graniczy wręcz z bezmyślnością.

Film jest pełen aluzji do wydarzeń i osobistości z przeszłości; sugestii, jakoby to nasi bohaterowie przyczynili się do powstania wielu sławnych dzieł, które następnie zostały przypisane innym ludziom. Wampiryzm jest tu jednak wyłącznie pretekstem do ukazania niekończącego się uczucia między dwóją bohaterów, którego nie zniszczył ani czas, ani odległość. Oni nie obnoszą się z tym, a o ich wampirzej naturze przypomina właściwie tylko kilka szczegółów - bladość, wypijane od czasu do czasu kieliszki krwi, czy nocny tryb życia.

Teraz parę słów o zakończeniu… Film kończy się nagle, bez jakiejś konkretniejszej puenty (w sumie trudno też wskazać jakieś konkretne założenia fabuły), każdy może dopowiedzieć sobie resztę według własnego uznania. Niektórzy mogliby uznać to zakończenie za minus (sama przez pewien czas nie mogłam się pogodzić z tak nagłym końcem), ale  ostatecznie doszłam do wniosku, że jest dobrze tak, jak jest. Podoba mi się ta niejednoznaczność, pozostawienie zakończenia otwartym. "Tylko kochankowie przeżyją" jest filmem niezwykłym, ale również bardzo specyficznym, przez co nie trafi do każdego widza. Mnie produkcja ta szczerze oczarowała, jednak znajdą się i osoby, które po prostu znudzi. Mimo to zachęcam, by dać jej szansę.

SQÜRL - Funnel of Love

poniedziałek, 6 lipca 2015

E. Morgenstern "Cyrk nocy"

Wydawnictwo: Świat Książki  |  Ilość stron: 432
Większość iluzjonistów to oszuści chwytający się najróżniejszych trików, by wyglądać wiarygodnie. Ale nie Prospero. On używa prawdziwej magii, sprawiając jedynie pozory sztuczności i właśnie dlatego uważany jest za najlepszego z najlepszych. Pewnego dnia otrzymuje niespodziewaną... przesyłkę, a jest nią jego córka, którą od teraz ma się zajmować. A jakże, Prospero bierze ją pod opiekę, choć bynajmniej nie z poczucia obowiązku. Rzecz w tym, że mała Celia odziedziczyła po nim naturalny magiczny talent, a on już wie, jak go wykorzysta. Niecały rok później przedstawia dziewczynkę pewnemu znajomemu i proponuje rozpoczęcie kolejnej rozgrywki - Celia przeciwko przygotowanemu przez przybysza uczniowi. Układ zostaje zawarty, a jego zasady są co najmniej niejasne.

Mijają lata. Obserwujemy zarówno przygotowania Celii, jak i Marca, którego wybrał na jej przeciwnika mężczyzna w szarym garniturze. Dostrzegamy, jak różne są metody nauczania obu magików - przedmiotowe traktowanie Celii, ciężkie, a nawet okrutne treningi oraz zwykle zostawianego sam na sam z książkami Marca. Po pewnym czasie zapada decyzja w sprawie miejsca pojedynku, a jest nim nowo utworzony, niezwykły pod każdym wręcz względem cyrk. Celia zostaje tam zatrudniona jako iluzjonistka, jednak jej oponent będzie zmuszony działać, nie będąc bezpośrednio związany z cyrkiem. Marco ma jednak pewną przewagę - wie, że to ona jest jego przeciwniczką. Nie mając jasno określonych zasad, zostają skazani na błądzenie po omacku z nadzieją, że ich działania okażą się trafne. Ich rozgrywką stają się kolejne cyrkowe namioty, magicznie pomieszczenia, z początku stawiane osobno, a z czasem dopełniające siebie nawzajem. Połączeni tym samym przeznaczeniem odnajdują w ten sposób wspólny, pozbawiony słów język. Jednak taka bliskość z przeciwnikiem nigdy nie jest dobrym pomysłem. Zwłaszcza, gdy w rozgrywkę nieświadomie wplątani są także wszyscy ludzie powiązani z cyrkiem. Jak wiele zmieni rodzące się między nimi uczucie? Na czym tak naprawdę polega ta rozgrywka i jakie będą jej konsekwencje?

"To wydaje im się takie proste: poszczuć na siebie dwoje ludzi. Ale to nigdy nie jest proste."

Le Cirque des Rêves (Cyrk Snów) to naprawdę niezwykłe miejsce, którego magiczna atmosfera nakreślona przez autorkę jest niemal namacalna. Plastyczne opisy cyrku pozwalają nam lepiej zrozumieć jego specyfikę, wrażenie, jakie wywiera na odwiedzających. Gąszcz czarno-białych namiotów, zamiast jednego dużego, a w każdym z nich dopracowane wręcz do perfekcji atrakcje - zarówno przedstawienia (iluzjonistka, akrobaci), jak i niepowtarzalne pomieszczenia, takie jak Lodowy Ogród czy Labirynt. Magia wylewa się praktycznie z każdej strony. Bardzo ciekawym zjawiskiem są również subtelne przejścia od monochromatycznych atrakcji tego niezwykłego cyrku do wielobarwnych widowisk poza nim (chociażby Kolacje o Północy u Chandresh'a).

W powieści nie brakuje ciekawych postaci. Na początek główni bohaterowie, a więc silna i zdecydowana Celia, która w życiu doświadczyła już wielu nieprzyjemności oraz bystry i pracowity Marco, niekiedy nie całkiem świadomy manipulant. Dalej ich nauczyciele - samolubny, arogancki Prospero i roztaczający wokół siebie aurę tajemniczości Alexander - oraz współtwórcy cyrku, m.in. jego właściciel, ekscentryczny Chandresh i pan Barris, bardzo sympatyczny architekt. Spośród kadry cyrkowej warto wspomnieć o nietuzinkowej kobiecie gumie Tsukiko, wróżce Isobel (a prywatnie dobrej znajomej Marca) i cudownym bliźniętom Murray, również wykazującym niezwykłe zdolności, których uwielbiam. Nie mogłabym również zapomnieć o Herr Thiessenie, twórcy sławnego cyrkowego zegara i zapoczątkowanej przez niego społeczności  rêveurs, charakterystycznej grupie największych miłośników cyrku, który z chęcią trzymają się razem i bez mrugnięcia okiem pomagają sobie nawzajem.

"Ludzie widzą to, co chcą zobaczyć. W większości przypadków to, co im się wmawia."

Nie jest to jednak powieść doskonała. O ile autorka potrafi oczarować światem, jaki wykreowała, to jednak w uczuciu, które rozwija się między Celią a Markiem tej magii mi zabrakło, jakoś nie byłam w stanie do końca w nie uwierzyć. Może to ten przesyt baśniowości (niewątpliwy atut) sprawił, że oczekiwałam czegoś więcej, a powieściowa rzeczywistość nie była w stanie temu podołać. Następnie sam pojedynek, a więc kluczowy element powieści wydawał mi się nieco niedopracowany. Enigmatyczne przedstawienie tej nieprzewidywalnej gry, nad którą nie da się do końca zapanować to jedno, ale nawet po skończeniu książki nie byłam całkiem pewna, o co tam w ogóle chodziło.

Rozmowy, wróżenie z kart, wizje, a także wybieganie w przyszłość - autorka daje nam całkiem sporo podpowiedzi, z których część można dość łatwo zrozumieć, podczas gdy inne dają nam jedynie niejasne pojęcie na temat mających dopiero nadejść zdarzeń. Podawane na początku rozdziałów czas i miejsce akcji okazują się bardzo przydatne w obliczu dość częstych przeskoków. Cała historia ciągnie się przez lata, a rozdziały nie zawsze zachowują chronologię, co z początku może być dezorientujące, jednak można do tego przywyknąć.

"Przeszłość zostaje w tobie tak samo jak cukier puder na palcach. Niektórym udaje się jej pozbyć, ale ona ciągle tam jest, wydarzenia i rzeczy, które doprowadziły cię w miejsce, gdzie jesteśmy dzisiaj."

Ukłon w stronę czytelnika stanowią pojawiające się co jakiś czas rozdziały, dzięki którym możemy poczuć, jakbyśmy sami spacerowali po tym niezwykłym cyrku. Tak jak cała powieść, mają one w sobie wiele czaru. Nie mogłabym też pominąć pięknego wydania tej książki. Całość, zgodnie ze stylistyką samego cyrku, utrzymana jest w monochromatycznych barwach, uzupełnionych jednak o czerwone detale. Co więcej, wewnętrzna część okładki pokryta jest czarno-białymi pasami. Pozostaje Wam jedynie uwierzyć na słowo, że na żywo wygląda to jeszcze lepiej.

"Cyrk nocy" niewątpliwie ma swoje wady, czy raczej niedoróbki, które mogą nieco zaburzyć jego odbiór, jednak ciekawi bohaterowie, a przede wszystkim przepełniony magią świat, jaki miałam okazję poznać za sprawą powieści Erin Morgenstern zdecydowanie był warty czasu spędzonego na czytaniu. I właśnie dlatego bez wahania mogę tę książkę polecić, zwłaszcza osobom szczególnie wrażliwym na piękno i prawdziwie czarującą tajemniczość.

"Najprawdziwsze opowieści potrzebują czasu, musimy się z nimi oswoić, żeby mogły się stać tym, czym są."

środa, 1 lipca 2015

Tetsuya Tsutsui "Prophecy"

Wydawnictwo: Studio JG  |  Ilość tomów: 3
"Oto przepowiednia na jutro..." - właśnie tak rozpoczynają się internetowe filmiki naszego głównego bohatera, ukrywającego się za maską z gazety. W swoich nagraniach zapowiada ukaranie pewnych osób lub całych grup, których zachowanie jest według niego niedopuszczalne (czasami trudno się z nim nie zgodzić, choć i jego własne metody są cokolwiek kontrowersyjne). I na pogróżkach się nie kończy. Choć zaczyna się od nieszczególnie imponujących (głównie brutalnych i ordynarnych) działań, które nie odbiły się zbyt szerokim echem, Gazeciarz stopniowo podnosi poprzeczkę, zdobywając tym samym coraz większy rozgłos i przykuwając uwagę policji. Konkretnie departamentu ds. walki z przestępczością cybernetyczną z młodą komisarz Eriką Yoshino na czele.

Anonimowy pseudo zbawiciel świata (no dobra, może to lekka przesada), który na własną rękę wymierza sprawiedliwość, nieuchwytny pomimo ciągłych starań policji, powoli zdobywający rozgłos, a nawet coraz większą rzeszę popleczników. Czy to nie brzmi znajomo? Skojarzenia z "Death Note" były nieuniknione (przynajmniej ja mam takie wrażenie). A jednak mimo tych niewątpliwych podobieństw, znajdziemy tu także szereg znaczących różnic. Przede wszystkim nie uświadczymy tu żadnych nadnaturalnych wpływów. Wszystkie działania Gazeciarza, nawet jeśli czasami wręcz trudno w to uwierzyć, są efektem jego własnej, niezwykle skrupulatnej pracy i planowania. To nie jest Kira, który zrobi wszystko, by jego tożsamość nie wyszła na jaw. Gazeciarz wie, że nie może kryć się przed policją w nieskończoność. Co więcej, rozmyślnie pozostawia po sobie drobne poszlaki. Ale jaki ma w tym cel?

"Od kiedy przyjęłam to stanowisko, moja praca bezustannie przypomina mi o jednym smutnym fakcie.
Świat pełen jest ludzi, których skretynienie przekracza wszelkie granice."

Tożsamość Gazeciarza dość szybko zostaje przed czytelnikami ujawniona, jednak nie należy sądzić, że od razu wszystko staje się jasne. Jest on bardzo skryty i na tym etapie wciąż niewiele o nim wiadomo. Co więcej, jego prawdziwy cel pozostaje niejasny do samego końca, aż do momentu, kiedy sam odsłoni przed nami swoje karty. Mogę jednak wspomnieć, że jest naprawdę bystry i ma sporo przydatnych w wykonywaniu swoich działań umiejętności. Autor stworzył naprawdę ciekawe, wiarygodne osobowości i nie tylko Gazeciarz jest na to dowodem. Praktycznie na równi z nim znajduje się nasza przedstawicielka prawa - Erika Yoshino, której nie brakuje ani urody (o czym bardzo dobrze zdaje sobie sprawę), ani inteligencji czy kwalifikacji. To kobieta zdecydowanie imponująca, o bardzo silnym charakterze, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Ta patrząca na wszystkich ściganych dotąd przestępców z góry policjantka, uznaje umiejętności i inteligencję Gazeciarza, oczywiście nie rezygnując przy tym z dalszej rozgrywki. Choć właśnie ta dwójka wyróżnia się najbardziej, znajdzie się tu również kilka innych postaci, o których jednak nie napiszę, by nie psuć Wam niespodzianki.
Cała fabuła została bardzo dobrze przemyślana i potrafi wciągnąć, choć do najprzyjemniejszych wizji rzeczywistości nie należy. Tetsuya Tsutsui ukazuje nam świat, zwłaszcza ten cybernetyczny, z jednej z najgorszych możliwych stron. Bardzo wyraźnie jest tu widoczna bezwzględność i poczucie bezkarności części internautów, które może się przerodzić w okrucieństwo i brutalność w prawdziwym życiu, a czasami po prostu głupota, która może charakteryzować niektórych użytkowników internetu (co dość dosadnie ujęła komisarz Yoshino w przytoczonym wyżej cytacie). Autor podkreśla przekłamanie i manipulację mediów. Część postaci doświadczyła również dyskryminacji, szykanowania oraz ogromnego wyzysku i trudu, które wiąże się z poszukiwaniem zarobku za wszelką cenę, zwykle na czarno. Tego typu tematy stanowią ważną część tej mangi i to właśnie do nich często odwołuje się Gazeciarz.

"Prócz własnego życia nie mamy nic do stracenia."

Co do kreski, Tetsuya Tsutsui nie koloryzuje rzeczywistości, jest więc całkiem realistyczna. Po naszej pani komisarz wyraźnie widać, że jest pięknością, z kolei osoby nieurodziwe właśnie na takie wyglądają. Znajdziemy tu także grymasy, które bynajmniej nie dodają nikomu urody, jednak i pewne humorystyczne wstawki się znajdą. Tła nie są zbyt szczegółowe. Króluje tu biel i szarość, a czerń jest używana bardzo oszczędnie. Kreska nie zachwyca więc może kunsztem czy detalami, jednak trzeba przyznać, że autor z powodzeniem stosuje zasady anatomii i perspektywy, co nie wszystkim twórcom się udaje. Z kolei Paulinie Ślusarczyk zawdzięczamy bardzo rzetelne, dobrze brzmiące tłumaczenie, w którym nie pominęła pojawiających się wręcz nieustannie internetowych komentarzy, co bardzo się chwali. W "Prophecy" znajdziemy również odpowiedni żargon oraz jego objaśnienie. Nieco bardziej wprawionych czytelników mogą jednak razić niewyczyszczone onomatopeje, choć sama przyznam, że rzadko zwracam na to uwagę, chyba że coś szczególnie rzuci mi się w oczy. Przypisy sporadycznie pojawiają się na wewnętrznych marginesach, przez co ciężko się je czyta. Tomiki zostały porządnie wydane, jednak szkoda, że tylko pierwszy z nich zawiera kolorową stronę.

Manga ta wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, właściwie wręcz zaskoczyła, gdyż nie spodziewała się po niej tak wiele. Autor poruszył tu sporo ciężkich tematów, nie brakuje tu również brutalności, co nie każdemu może przypaść do gustu, jednak ostatecznie "Prophecy" jest mangą wartą polecenia. Nie tylko przez wzgląd na samą fabułę, ale i występujące tu ciekawe postacie oraz pasującą do całości kreskę.