wtorek, 24 lutego 2015

Anime "Hyouka"


Tytuł: Hyouka
Ilość odcinków: 22 + OVA
Rok produkcji: 2012
Ocena: 7/10

Co przyciągnęło mnie do "Hyouki"? Właściwie już sama nie pamiętam. Może obecność zagadek? Postanowiłam zabrać się za jakąś lekką, szkolną serię, a że "Hyouka" akurat była na mojej liście tytułów do obejrzenia…

Czy chłopak, który uważa się za najzwyczajniejszą osobę na świecie, którego mottem jest "Jeśli nie muszę czegoś robić, nie robię. Jeśli muszę coś zrobić, robię to szybko." może być głównym bohaterem anime? Ależ oczywiście, już nie takie rzeczy się zdarzały. A to wszystko za sprawą siostrzanego sentymentu do pewnego mało popularnego szkolnego klubu i dziewczyny mającej bzika na punkcie zagadek. No ale po kolei...

Oreki Hotarou właśnie rozpoczął liceum, jednak nie oczekuje z tego powodu żadnych większych zmian w życiu. Wręcz przeciwnie - planuje spędzić ten czas jak najspokojniej, najlepiej niczym nie musząc się kłopotać. Jego zamiary krzyżuje jednak dołączenie do klubu klasycznego na rozkaz prośbę starszej siostry, zmartwionej możliwością jego likwidacji. Tam właśnie poznaje niezwykle zafascynowaną wszelkimi zagadkami Chikandę Eru. A ponieważ Hotarou jest naprawdę dobry w te klocki, dziewczyna nie pozwoli mu się tak łatwo wywinąć. Tymczasem klub klasyczny zyskuje dwoje kolejnych członków w postaci przyjaciół Hotarou - tryskającego optymizmem Fukube Satoshiego i podkochującą się w nim, ironiczną, choć równie serdeczną Ibarę Mayakę. A cel klubu? Cóż, w naturalny sposób stało się nim głównie rozwiązywanie zagadek wszelakiego typu. A te najwyraźniej można znaleźć na każdym niemal kroku.

Nie da się zaprzeczyć, że wszystko kręci się wokół Hotarou - to właśnie w jego stronę zwracają się oczy  pozostałych bohaterów, gdy nie potrafią znaleźć rozwiązania. I w niczym nie przeszkadza tu jego niemal stoicka postawa, gdyż Hotarou ma co najmniej jedną słabość - nie potrafi odmówić Chikandzie. Dlatego też, często ku zdumieniu pozostałej dwójki, chłopak raz po raz od niechcenia i bez zbędnych ceregieli (w końcu chodzi o to, by jak najszybciej dali mu spokój) wykazuje się zdolnościami dedukcyjnymi, którymi nie powstydziłby się sam Sherlock Holmes. A okazji do tego nie brakuje - od spraw całkiem trywialnych, poprzez pomoc innym i próby rozwiania tajemnicy otaczającej zaginionego  wuja Chitandy, aż po znajdywanie rozwiązania sytuacji wręcz kryzysowych. A skoro już o Holmesie mowa, w "Hyouce" znajdziemy mnóstwo (często bardzo bezpośrednich) nawiązań do powieści detektywistycznych, zwłaszcza do twórczości Arthura Conana Doyle'a i Agathy Christie.

Anime to zawiera wiele ciekawych wątków. Pełna szczęśliwych zbiegów okoliczności, wręcz nieprawdopodobna historia z przedmiotami, którymi, na wzór pewnej japońskiej legendy (Pan Pęk Słomy), wymieniał się Hotarou podczas festiwalu i odcinek, w którym na podstawie jednego, krótkiego ogłoszenia chłopak stworzył całą teorię na temat poprzedzającego je wydarzenia to jedne z nich. Nie zabrakło też kilku tradycyjnych dla tego typu produkcji motywów, takich jak wizyta w świątyni (przedstawiona w całkiem ciekawy sposób), sprawa walentynkowych czekoladek (niespodziewanie przygnębiająca), gorące źródła, czy wypad na basen. To ostatnie wydarzenie mało miejsce w bardzo przeciętnym i mało odkrywczym OVA (uznawane za odcinek 11,5), którego nie polecam. Ważny wątek stanowi niejasna przeszłość wujka Chitandy i jednocześnie powód, dla którego dziewczyna wstąpiła do klubu klasycznego. Chociażby przy tej okazji "Hyouka" porusza zdecydowanie poważniejsze tematy niż wynajdywane na poczekaniu zagadki i także wtedy dane nam będzie zapoznać się z ukrytym znaczeniem tytułu.

Nowe otoczenie, nieznane dotąd przeżycia oraz pewna historia z przeszłości, którą będzie miał okazję poznać, nawet takiego odludka jak Hotarou mogą nakłonić do pewnych przemyśleń. Czy życiowa postawa, której dotąd pozostawał wierny rzeczywiście jest słuszna? Czy powinien wszystkie swoje sukcesy zrzucać na karb szczęścia, bagatelizować swoje umiejętności w sytuacji, kiedy tak wiele osób mu ich zazdrości? Wszystkie tego typu refleksje pojawiają się tu bardzo naturalnie, bez żadnej przesady, co bardzo dobrze o tej serii świadczy.

O Chikandzie, skądinąd niezbędnej dla właściwego rozwoju fabuły, raczej trudno powiedzieć więcej, niż niezbędne minimum (albo też szczegóły te zdążyły już ulecieć mi z głowy). To nieco nieporadna, pełna optymizmu dziewczyna, której oczy świecą się na samą myśl o zagadkach. Gdy wymaga tego sytuacja, potrafi wykazać się nieoczekiwanie wyostrzonymi zmysłami. Wywodzi się z szanowanej rolniczej rodziny i ma naprawdę duży dom, jednak nie jest przez to ani trochę zarozumiała.

Satoshi to energiczny i pełen radości chłopak. Całkowite przeciwieństwo Hotarou, prawda? A jednak są dobrymi przyjaciółmi. Co więcej, Satoshi wcale nie jest taki idealny, na jakiego chciałby wyglądać. Pomimo zapewnień, że zawsze pozostaje sobą, widz szybko zorientuje się, że coś tu jest nie tak. Chłopak nie zawsze jest szczery przed samym sobą, tłamsi niewygodne uczucia, robi uniki, o czym będziecie się mogli przekonać podczas oglądania. Z tego też powodu nie zamierzam zdradzać więcej na jego temat. Lepiej będzie, jak sami wyrobicie sobie o nim zdanie.

Nie mogłabym też zapomnieć o Mayace, która wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Ta rezolutna, zabawna i inteligentna dziewczyna nie jest jedynie tłem dla głównego bohatera. Także ona będzie miała szansę na wyjście przed szereg, by dać się widzom lepiej poznać i z pewnością nie będą to chwile zmarnowane.

W niektórych momentach anime to potrafi być naprawdę poważne, pozostając jednocześnie autentyczne. Wszystko jest tu całkiem nieźle wyważone - komedia, tajemnice, nieco dramatu, trochę uczuć, decyzji do podjęcia i zwykłej codzienności. Wielokrotnie jest tu wspominany ból dotyczący świadomości, że ktoś jest w czymś od nas lepszy i tego nie docenia, podczas gdy my nie mamy nawet szansy, by go prześcignąć czy chociażby mu dorównać. Nie ma w tym jednak żadnych pouczeń.  Nikt nie oczekuje od bohaterów, że od tak to zaakceptują, przestaną roztrząsać kolejne aspekty tej sytuacji lub zakończą to w inny sposób. Jest też nieodwzajemnione uczucie, brak odwagi, by spojrzeć tej osobie w twarz i dać odpowiedź. Jednocześnie nie jest to nic nachalnego, a raczej naprawdę dobrze poprowadzony wątek.

Kreska jest całkiem ładna. Przyjemne dla oka tła, postacie - wszystko to przedstawia się naprawdę dobrze. Poza tym momenty, w których Chikanda przyszpila wzrokiem Horekiego, wyglądają naprawdę zjawiskowo. W ścieżce dźwiękowej nie zauważyłam niczego zjawiskowego, co zapadłoby mi w pamięć. Drugi opening jest jednak dość pomysłowy i całkiem nieźle opisuje założenia tej serii. Gdy akcja w poszczególnych odcinkach się przedłuży, możemy nie mieć okazji usłyszeć openingu lub endingu. Ogólnie rzecz biorąc muzykę uznałabym po prostu za poprawną.

"Hyoukę" naprawdę dobrze mi się oglądało. To porządna, pełna humoru i pozbawiona zbędnego fanserwisu seria. Bohaterowie są ciekawi, dobrze nakreśleni i nawet występujące jedynie epizodycznie postaci mogą mieć coś do powiedzenia. Oczekiwałam dość lekkiej, zabawnej serii i właśnie to dostałam (a może nawet nieco więcej). Jak najbardziej polecam.

czwartek, 19 lutego 2015

M. Chmielewski "Zrobiłbym coś złego"


Wydawnictwo: ebooks43.pl

Lata dziewięćdziesiąte, wakacje jak każde inne w pewnej podrzędnej mieścinie na północy Polski i czterech chłopców, z którymi nie każdy miałby ochotę się spotkać (a już na pewno nie działkowcy). Ja raczej też wolałabym trzymać się od nich z daleka, jednak wcale nie przeszkadzało mi to w czerpaniu przyjemności z lektury. Bardzo dobrze czyta się o ich zwykle nieprzemyślanych, niedojrzałych, często także niebezpiecznych wybrykach. Jak twierdzi sam Chyra - narrator tej historii - to lato było kwintesencją wszystkich wakacji, jakie do tej pory przeżyli, choć, niestety, zakończyło się niewesoło.

"Wiecie, zrobiłbym coś złego."

Właśnie powyższy zwrot, zwykle wypowiadany przez Szczepana, pomysłodawcę większości ich wyskoków, stanowił początek kolejnych ich przygód. Obrzucanie nadjeżdżających aut jajkami, berek na cmentarzu, zabawy wokół torów - to tylko nieliczne z ich niekoniecznie niewinnych wybryków. Widać, że chłopcy cieszą się z życia i korzystają z jego uroków, ewentualne nieprzemyślane decyzje zrzucając na młody wiek. Pełno tu wspomnień o ich wcześniejszych wygłupach oraz uwag odnośnie jeszcze nie tak dawnych sposobów spędzania wolnego czasu - poza domem, bez komputerów, internetu czy telefonów.

Nie da się zapomnieć o wydarzeniu, do którego akcja książki cały czas powoli dąży, gdyż narrator niemal w każdym rozdziale nawiązuje do niego w taki, czy inny sposób. O posiadanej przez jednego z chłopców broni, która niczym miecz Damoklesa zwiastuje coś złego. Wprowadza to pewne napięcie, oczekiwanie na to, co nieuchronne. Każde kolejne wydarzenie przybliża nas do pewnego feralnego dnia, kiedy to wszystko poszło nie tak, jak powinno. Dla kogoś wszystko się wtedy skończyło, dla kogoś innego stało się raczej początkiem całkiem innego życia, ale więcej nie zdradzę.

"Niech się dzieje, co chce, ale beze mnie."

Książka została napisana bardzo prostym, szczerym, niestroniącym od wulgaryzmów językiem, jakiego moglibyśmy się spodziewać po jej bohaterach. Nie ma tu żadnych zbędnych upiększeń. Przy każdej niemal okazji daje o sobie znać brutalna rzeczywistość - bójki, kiepskie zakończenia niebezpiecznych zabaw, chłopak siejący postrach w całej okolicy, a w ostateczności także przerwane bez ostrzeżenia dzieciństwo. Cechy te sprawiają jednak, że całość przedstawia się nieco beznamiętnie, a wszelkie emocje mogą się wydawać jakby przytłumione, choć nie poczytuję tego za wadę.

Przyznam, że autorowi udało się wprowadzić mnie w błąd. Już od początku przypuszczałam, że mniej więcej domyśliłam się przebiegu wydarzeń, które zaważą na dalszym życiu chłopców. Dopiero później przekonałam się, jak bardzo się myliłam. Książka nie jest długa, co więcej, można ją bezpłatnie pobrać tutaj, więc myślę, że nie zaszkodzi poświęcić jej trochę swojego czasu. Ja nie żałuję.

"Pierwszy raz przesłuchałem «Smells like teen spirit» z rozchylonymi ustami. Byłem w szoku,
kompletnie rozmontowany. Nie byłem na to przygotowany."
6/10

piątek, 13 lutego 2015

S. Fitzek "Kolekcjoner oczu"


Wydawnictwo: G+J
Ilość stron: 438

Są decyzje, których konsekwencje mogą zaważyć na całym dalszym życiu. Decyzje będące źródłem niekończących się wyrzutów i wątpliwości pomimo aprobaty innych. Zwłaszcza gdy chodzi o ludzkie życie. Właśnie w obliczu takich okoliczności - nie przez złą decyzję, ale następstwa nieustannych wyrzutów sumienia - Alexander Zorbach został zdegradowany z pozycji policjanta  do stanowiska policyjnego reportera z rozległymi kontaktami.

Teraz przejdźmy na chwilę do kwestii kolekcjonera oczu - seryjnego mordercy, który najpierw zabija matkę, a następnie porywa dzieci, by po upływie wyznaczonego czasu i one podzieliły jej los. Do tej pory nikt nie wygrał w tej makabrycznej zabawie w chowanego. Po rozpoczęciu czwartej rundy na miejscu zbrodni pojawia się Zorbach. Problem w tym, że nie miał prawa znać jego położenia, bo policyjny komunikat, który rzekomo podsłuchał, nigdy nie został nadany. Sytuacji nie poprawia także znaleziony nieopodal portfel reportera. Co to ma znaczyć? Czy stan psychiczny byłego policjanta znów się pogorszył? A może to sam kolekcjoner oczu stara się go wrobić? Tylko dlaczego właśnie jego i skąd go zna?

Zaczyna się więc wyścig z czasem - zaskakujący, niebezpieczny i pełny niewiadomych. W miejscu, które, jak przypuszczał Zorbach, zna tylko on sam, spotyka niespodziewanego gościa - niewidomą twierdzącą, że widziała ostatnią zbrodnię kolekcjonera oczu. Oczywiście nie dosłownie, tylko w wizji, którą zawdzięcza swojej nietypowej umiejętności. Ale czy w coś takiego można uwierzyć? Niezależnie od tego, jak dziwne by się to wydawało, wizje Aliny okazują się przydatne, jednak wiele szczegółów się nie zgadza, co jeszcze bardziej gmatwa sytuację i wzmaga niepewność bohaterów. A policja? Cóż, wciąż szuka Zorbacha, jako że na razie jest jedynym podejrzanym.

"Kolekcjoner oczu" zaczyna się nietypowo, bo od epilogu. Następnie mamy ostatni rozdział i tak dalej, aż dojdziemy do rozdziału pierwszego.  Także strony są ponumerowane malejąco. Zabieg ten niewątpliwie ciekawi, zastanawia. Co więcej, nieustannie towarzyszy nam odliczanie do chwili wygaśnięcia ultimatum. Kolejna gra w chowanego trwa. Tym razem nawet bardziej intensywna, gdyż poszukujący dzieci Zorbach jednocześnie ukrywa się przed policją. Granica między rzeczywistością a urojeniami bywa tu bardzo cienka, a zaskakujących wydarzeń i niewyjaśnionych okoliczności stale przybywa. Autor zdecydowanie wie, jak zbudować odpowiednie napięcie. Interesująca była również możliwość spojrzenia na rozgrywające się wydarzenia z perspektywy sprawcy, który wytyka prasie szukanie taniej sensacji bez skupiania się na jego prawdziwych motywach. Były to jedynie sporadyczne maile, jednak właśnie ich niewielka częstotliwość sprawiała, że były ciekawą odmianą. Ważnym elementem były także rozdziały z perspektywy uwięzionego chłopca oraz jego próby samodzielnego uwolnienia się.

Alexander Zorbach, choć wiele mogłoby na to wskazywać, nie powiela utartego schematu nieprzyjemnego w obyciu gliny z problemami i nadmiernym zamiłowaniem do alkoholu. Tak, ma kłopoty rodzinne, znajduje się pod opieką psychiatryczną, jednak nie jest kompletnym wrakiem człowieka i da się go lubić. Również Alina jest udaną postacią, ma naprawdę silny charakter i stanowi idealny dowód na to, że niewidomy nie znaczy bezradny. Ona bynajmniej nie da sobie w kaszę dmuchać czy też traktować się z pobłażliwością. Ostatnim sprzymierzeńcem Zorbacha jest Frank - młody, kompetentny współpracownik, którego przemądrzały sposób bycia nie nastręcza mu popularności w pracy.

Co mnie zaskoczyło? W pewnym momencie dobrze obstawiłam mordercę. Mimo to wkrótce tę myśl zignorowałam, by zamiast tego popłynąć z prądem i zwyczajnie śledzić kolejne wydarzenia. No cóż, trochę żalu pozostaje, co nie zmienia faktu, że lektura "Kolekcjonera oczu" stanowiła świetną rozrywkę i nieraz zmusiła mnie do snucia własnych wniosków. To moje pierwsze spotkanie z twórczością Sebastiana Fitzeka i z pewnością nie ostatnie.

"Z upływem lat nasze życie coraz bardziej opiera się na niespełnionych obietnicach."
8/10

niedziela, 8 lutego 2015

O filmach co nieco: Lot nad kukułczym gniazdem, Rodzice chrzestni z Tokio, Wypisz, wymaluj... miłość

Dawno nie pisałam o filmach, więc postanowiłam trochę nadrobić zaległości. :)
Dodam przy okazji, że nieco usprawniłam spis recenzji. Teraz powinno być czytelniej i myślę, że łatwiej będzie znaleźć konkretną książkę. Odświeżyłam też zakładkę "o mnie". ;)

Tytuł: Lot nad kukułczym gniazdem
Reżyser: Miloš Forman
Rok: 1975
Czas trwania: 2h 13 min.
Produkcja: USA
Gatunek: dramat, psychologiczny
Ocena: 9/10

"Główny bohater filmu, McMurphy, złodziejaszek, szuler i chuligan, chcąc uniknąć więzienia udaje psychicznie chorego, tym samym idąc do zakładu psychiatrycznego zamiast do celi. Jednak powoli przekonuje się, że szpital wcale nie jest bezpiecznym azylem, gdzie można przyjemnie spędzić czas. Całym oddziałem rządzi despotyczna siostra Ratched, która nie unika psychicznych i fizycznych ataków na pacjentów, stosując okrutne i bolesne metody zaprowadzające spokój. McMurphy widząc swoich zastraszonych współtowarzyszy, postanawia sie zbuntować i pokazać, kto tu rządzi. Jednak jego bunt przynosi niespodziewane i drastyczne skutki dla niego samego i innych pacjentów."
(opis i plakat z filmweb.pl)

Film ten można niejako podzielić na dwa etapy. Pierwszy z nich bawi. Bawi zamieszanie, jakie McMurphy wprowadza do codziennej rutyny zakładu psychiatrycznego, bawi radość, jaka za jego sprawą maluje się na twarzach pozostałych pacjentów. Nawet jeśli coś wyjdzie spod kontroli, wciąż spotyka się z większą lub mniejszą ich aprobatą. Na ich nieszczęście po chwilach euforii przychodzi nieodzowny moment poniesienia konsekwencji. A o tych McMurphy najzwyczajniej w świecie zapomniał lub też świadomie ignorował. W chwili wkroczenia do zakładu nie wiedział też w pełni na co się decyduje i czy aby lepszą opcją nie byłaby zwyczajna odsiadka. Jak będzie w rzeczywistości?

Nieco dziwne są momenty całkowitej ciszy. Parę razy zastanawiałam się nawet, czy głośniki aby na pewno dobrze działają. Cisza jednak była zamierzona. Nie mogłabym też nie wspomnieć o znakomitej grze Jacka Nicholsona, który wcielił się w głównego bohatera. Wyszło mu naprawdę przekonująco. To produkcja, z którą warto się zapoznać. Może i nie odpowiada dzisiejszym realiom szpitali psychiatrycznych (rok produkcji mówi sam za siebie), jednak jest to interesująca, momentami przejmująca historia. Polski tytuł nie oddaje w pełni tego, co powinien, dlatego też po obejrzeniu filmu radzę dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.



Tytuł: Rodzice chrzestni z Tokio
(Tokyo Godfathers)
Reżyser: Satoshi Kon, Shôgo Furuya
Rok: 2003
Czas trwania: 1h 32 min.
Produkcja: Japonia
Gatunek: dramat, familijny, komedia, anime
Ocena: 9/10

W czasie Bożego Narodzenia troje bezdomnych odnajduje wśród stert pudeł małe dziecko. Dla jednego z nich, transwestyty Hany, jest to jak bożonarodzeniowy prezent - jedyna okazja na spełnienie marzenia o macierzyństwie. Widząc jego szczęście, pozostała dwójka - alkoholik Gin i zbiegła z domu Miyuki - nie potrafi tak po prostu mu tego odebrać. Zapada decyzja - następnego dnia oddadzą niemowlę na posterunek policji. W decydującej chwili plany ulegają jednak zmianie i trójka bezdomnych decyduje się odnaleźć matkę dziecka, by dowiedzieć się, co nią kierowało. I czy aby na pewno mogą oddać jej zgubę bez obawy o dalsze losy maleństwa.

Oto początek obfitującej w najróżniejsze wydarzenia przygody - pełnej zarówno radości i szczęśliwych zbiegów okoliczności (od czegoś przecież jest ta tak zwana magia świąt), jak i niebezpieczeństw oraz bolesnych spotkań z rzeczywistością. Produkcji tej nie można odmówić pewnego świątecznego, choć mocno pokręconego klimatu, który towarzyszy nam przez cały czas i stanowi niewątpliwą zaletę. Choć trójka bezdomnych przebywa ze sobą na co dzień, dawne życie stanowi dla nich niejako temat zakazany. Kolejne wydarzenia stają się dla nich jednak pretekstem do stawienia czoła swojej przeszłości i popełnionym błędom. Anime nie popada przy tym w nadmierne moralizatorstwo. Muzyka jest ciekawa, a kreska ładna i realistyczna, bez zbędnego upiększania rzeczywistości. "Rodzice chrzestni z Tokio" to produkcja pełna zarówno humoru, jak i wzruszeń, której zdecydowanie warto dać szansę.



Tytuł: Wypisz, wymaluj... miłość
Reżyser: Fred Schepisi
Rok: 2013
Czas trwania: 1h 51 min.
Produkcja: USA
Gatunek: dramat, komedia, romans
Ocena: 7/10

Nauczycielowi angielskiego Jackowi Marcusowi, kiedyś dobrze zapowiadającemu się pisarzowi i dumie szkoły, obecnie bliżej do miana utrapienia. Wiecznie spóźniony, zgryźliwy i kapryśny, a do tego lubujący się w alkoholu nauczyciel w końcu staje przed perspektywą zwolnienia, co nieco przyhamowuje jego autodestrukcyjne zapędy. Nie oznacza to jednak od razu poprawy. W międzyczasie pracę zaczyna nowa nauczycielka plastyki, ceniona w artystycznym świecie Dina Delsanto, obecnie zmagająca się z niedogodnościami i bólem związanymi z chorobą. Spotkanie tych dwojga - Marcusa, który z całego serca wierzy w potęgę słów i Delsanto, dla której najważniejsza w życiu jest sztuka - wywołuje prawdziwą wojnę. Wojnę na słowa i obrazy, która wzbudza zainteresowanie uczniów, Marcusa zdaje się motywować do ponownego stanięcia na własnych nogach, a Delsanto... Właśnie. Do czego? Czy spór także jej pozwoli stawić czoła własnym problemom?

Uwielbiam zarówno słowo pisane, jak i sztukę (głównie rysowanie), więc od samego początku coś mnie do tego filmu ciągnęło, a i bardzo zachęcający zwiastun zrobił swoje. Przyznam, że z początku sceptycznie odnosiłam się do Jacka, który okazał się bardziej wykolejony niż przypuszczałam. Myślałam, że dane mi będzie poznać cynicznego i pewnego siebie, a jednak dającego się lubić nauczyciela, tymczasem na chwilę, gdy będzie można mówić o jakiejkolwiek sympatii do niego przyszło mi jeszcze długo poczekać. Co więcej, nawet w późniejszych momentach nie obyło się bez zwątpienia. A powód był dość oczywisty - alkohol. Postać Diny może i nie do końca odpowiadała moim wyobrażeniom, jednak nie mam co do niej większych uwag.

Prawda jest taka, że od początku nastawiałam się bardziej na komedię, tymczasem znalazło się tu naprawdę sporo z dramatu. Doszło nawet do tego, że byłam bliska spisania tego filmu na straty. Na szczęście w porę zdążył się wybronić. Wojna między słowem a obrazem wypadła tu całkiem ciekawie. Wielki plus należy się za naprawdę udane dialogi. Obserwowanie sporów tych dwoje było prawdziwą przyjemnością. Dla moli książkowych dodatkowym atutem będzie tu wszechobecność literatury. Miłośnicy sztuki też nie powinni być zawiedzeni. A wątek romantyczny? Nie jest idealny. Nie jest jakiś zachwycający, jednak myślę, że jest wystarczający. Nie przysłania on wszystkiego innego, stanowi raczej pewien dodatek. Całość oglądało mi się naprawdę przyjemnie.

czwartek, 5 lutego 2015

KattLett "Hunting For Online Demons"


Wydawnictwo: Kotori
Ilość stron: 120

Przyznam od razu, że "Hunting For Online Demons" kupiłam niejako w porywie chwili. Byłam ciekawa kolejnej historii stworzonej przez KattLett, więc ligth-novel jej autorstwa jakoś tak naturalnie trafiło na moją półkę.

Nie każdy je widzi, jednak nawet ci nieliczni woleliby pozostać nieświadomi ich obecności (niektórzy decydują się nawet na drastyczne metody z nadzieją uwolnienia się od tego koszmaru). Zjawiają się zawsze wraz z rozpoczęciem nowego roku, a znikają w ostatni dzień stycznia. Nie są miłym towarzystwem. Ich rozkładające się ciała i nieodłączny odór zgnilizny mogą przyprawić o mdłości. Wiele osób doświadczających ich obecności prędzej czy później trafia na pewną stronę internetową, tytułowe HFOD, gdzie mogą wspólnie dyskutować o tym, co spotyka ich co roku w styczniu, gdzie po wypowiedzi "widzę duchy" nikt nie zwątpi w zdrowie psychiczne rozmówcy.

Także w tym roku nie jest inaczej. Wraz z wybiciem północy Sammie dostrzega znienawidzoną sylwetkę w zaawansowanym stadium rozkładu. Nie spodziewa się jednak, że na skutek splotu pewnych wydarzeń oraz własnych działań uwikła się w niebezpieczną historię pełną niewiadomych. Doświadczy zarówno miłości i chwil szczęścia, jak i bólu czy strachu, a w ostatecznym rozrachunku pozna fakty, w które nawet osobie widzącej duchy będzie trudno uwierzyć. Co takiego może chcieć jej przekazać stale podążająca za nią zjawa? Komu może ufać, a kogo omijać szerokim łukiem? Jak wiele odkryje na temat tego, co dzieje się wokół i czy aby na pewno chce to wiedzieć?

Z pewnością nie jest do pozycja dla tych, którzy szczególny nacisk kładą na piękny styl wypowiedzi. Język w książce jest prosty, zawiera wiele potocznych zwrotów i wulgaryzmów, choć od czasu do czasu zdarzają się także bardziej fachowe określenia, zwłaszcza dotyczące zjaw. Osoby zaznajomione z twórczością KattLett z pewnością zauważą, że wszystko to jest bardzo w jej stylu. Pojawia się kilka dość makabrycznych scen powiązanych głównie z obecnością zjaw. Wyłapałam też parę literówek. Nie lepiej jest w przypadku postaci - dość jednowymiarowych, pozbawionych jakiejś głębi.

Z pojawiającymi się co jakiś czas ilustracjami było różnie. Niektóre prezentowały się naprawdę świetnie, inne były nieco niedbałe, jednak najbardziej rzuciło mi się w oczy to, że czasami trudno było wywnioskować płeć ukazanych postaci (chociażby tej z okładki). Były też momenty, w których jeden z bohaterów wyglądał zdecydowanie bardziej kobieco niż Sammie. Zdecydowanie nie jest to poziom prezentowany w "Exitus Letalis", choć i tak nie jest źle. Książka została wydana w formacie zbliżonym do standardowych rozmiarów mangi, choć jest zdecydowanie cieńsza.

Mówiąc krótko, nie ma tu czegoś, co by mnie zachwyciło, kazało zatrzymać się przy tej historii na dłużej, choć czytało się dość miło (przy czym zaznaczam, że nie miałam zbyt wygórowanych wymagań). Komu polecam "HFOD"? Przede wszystkim osobom, które znają i lubią twórczość KattLett, które wiedzą, czego się spodziewać. Nie jest to żadna ambitna pozycja, a raczej krótka lektura na jeden wieczór. Nie żałuję tego, że po nią sięgnęłam, jednak jej nieznajomość też nie wyrządziłaby mi żadnej szkody.

6/10