sobota, 28 maja 2016

Anime "Rokka no Yuusha"

Bohaterowie Sześciu Kwiatów  |  Ilość odcinków: 12  |  Emisja: lato 2015
Jak głosi legenda, za każdym razem, gdy rosnąca liczba demonów zwiastuje nadchodzące przebudzenie Majina, Bogini Losu wybiera sześciu śmiałków, których zadaniem będzie uratowanie świata. Ten czas właśnie nadszedł, nowi wojownicy zostali wybrani i zmierzają do miejsca spotkania, by razem stawić czoła złu.

Gdybym właśnie w tym punkcie mogła zakończyć opis fabuły "Rokka no Yuusha", nawet nie zabierałabym się za tę serię. Stało się jednak inaczej, a to wszystko dlatego, że po kilku odcinkach następuje całkowity zwrot akcji. Nasi wybrańcy docierają w umówione miejsce, a tam okazuje się, że jest ich... siedmioro i każdy ma na ciele charakterystyczny symbol, znak rozpoznawczy Bohaterów Sześciu Kwiatów. Jak to możliwe? Jakby tego było mało, bariera wzniesiona z mgły odcina ich od reszty świata. Jedyną szansą na opuszczenie jej jest więc dla nich jak najszybsze odnalezienie zdrajcy. Tylko od czego mają zacząć, skoro poza nielicznymi wyjątkami jest to ich pierwsze spotkanie?

Jeśli ktoś liczył na rozwinięcie wątku z pierwszego akapitu, będzie pewnie mocno zaskoczony, może nawet niemile. Dla mnie była to jednak idealna zachęta i właśnie świadomość nadchodzącej intrygi trzymała mnie przed ekranem, gdy pierwsi bohaterowie wywierali na mnie dość średnie wrażenie. Nie ma co koloryzować, Adlet Mayer, którego poznajemy najpierw, wybrał sobie dość kontrowersyjny sposób na zwrócenie uwagi Bogini Losu (a przy okazji sporej części ludności). Nic dziwnego, że po bezczelnym przerwaniu ceremonii i pojedynku przeciwko honorowym wojownikom przy użyciu jego specyficznego stylu walki (pełnego trików, gadżetów i tym podobnych zagrywek) zaczęli go nazywać oszustem czy tchórzem. A do tego co chwilę powtarzał, że jest najsilniejszym człowiekiem na świecie (co z tego, że chwilę później dał się pojmać?). O co by go jednak nie oskarżać, takie działania najwyraźniej przyniosły oczekiwany skutek, skoro wkrótce został wybrany, a z celi wyciąga go nie kto inny, ale księżniczka Nashetania, jego nowa towarzyszka. Tak oto ta dwójka rozpoczyna swoją podróż. Po drodze poznamy ich nieco lepiej. Dowiemy się na przykład, że sprawiająca wrażenie beztroskiej księżniczka wcale nie miała łatwego życia, zwłaszcza podczas rebelii (choć szczegółów nam odmówiono). Nashetanii wciąż jednak brak doświadczenia w prawdziwej walce.
Następna w kolejce jest mrukliwa, nieskora do współpracy Fremy Speeddraw. Do walki najchętniej stanęłaby sama, nie zważając na tych, którzy stanęliby jej na drodze, a jednak, krótko mówiąc, Adlet i na nią znalazł sposób. I to właśnie on jako jedyny stanął w jej obronie, gdy, przez wzgląd na jej nastawienie i przeszłość, cała reszta sprzysięgła się przeciwko niej. Dalej Goldov, wierny sługa Nashetanii, który świata poza nią nie widzi, a na miejscu spotkania poznajemy pozostałą trójkę. Chamo to wciąż jeszcze dziecko, a jednak jest dobrze znana ze swojej wielkiej siły, którą wydaje się wręcz odurzona. Jest beztroska i bez wahania zabiłaby swojego przeciwnika, a jedyną osobą, przed którą czuje respekt jest kolejna Bohaterka Sześciu Kwiatów, Mora Chester. W sumie wciąż mam wrażenie, że niewiele o niej wiem, jest jednak ważną osobistością, przywódczynią Świątyni Wszystkich Niebios. I jeszcze Hans Humpty. Prawda jest taka, że polubiłam go już od pierwszej chwili - za wygląd, za sposób bycia i wysławiania się - i zwyczajnie nie potrafiłam chociaż przez chwilę uważać go za zdrajcę, nawet jeśli w pewnych momentach wydawał się najbardziej podejrzany z całej siódemki (zwłaszcza przez wzgląd na jego profesję zabójcy).

Tak więc kiedy już cała siódemka jest na miejscu okazuje się, że ktoś aktywował barierę, która nie pozwoli im się wydostać z lasu. A kto? Oczywiście zdrajca, którego powinni jak najszybciej znaleźć, by skupić się na swoim głównym zadaniu. Tylko od czego zacząć? Z każdą chwilą przybywa kolejnych teorii i nie ma co liczyć na jednomyślność, intryga goni intrygę, jedni próbują przekonać innych o swoich racjach, wszystko się komplikuje. Akcja nabiera więc rumieńców, a widzom pozostaje bacznie obserwować rozgrywające się wydarzenia i obstawiać, kto jest zdrajcą. Jeśli o mnie chodzi, nie zgadłam, choć przyznam, że chwilami zachowanie tej osoby wydawało mi się podejrzane. Sama intryga i sposób dojścia do prawdy były dobrze przemyślane i pełne niespodzianek.
Kreska jest ładna, jednak bywa, że animacja w większym lub mniejszym stopniu kuleje. Jeśli chodzi o projekty postaci, są w porządku, choć w przypadku niektórych bohaterów (patrz: Nashetania, Fremy czy Goldov) od razu widać, że w ich strojach to nie użyteczność w walce, ale zapewnienie fanserwisu (ewentualnie rozpoznawalności) było kwestią nadrzędną. O ile w przypadku Fremy po pewnym czasie przestało mi to przeszkadzać (powiedzmy sobie szczerze, całkiem ładnie w tym wyglądała), a na Goldova też dało się od czasu do czasu zerknąć, to strój Nashetanii po prostu mi się nie podobał (nie wspominając już o tym, że kompletnie nie przystoi księżniczce ale może się nie znam) i naprawdę nie mam pojęcia, po co jej niby te królicze uszy.

Nie mogłabym pominąć kwestii muzyki, zwłaszcza że "Rokka no Yuusha", mimo zaledwie dwunastu odcinków, ma dwa openingi ("Cry for the Truth" i "Black Swallowtail") i aż trzy endingi ("Secret Sky", "Dance in the Fake" i "Nameless Heart"). Spośród nich naprawdę ciężko byłoby mi wybrać najlepsze, wszystkie mi się podobają i z chęcią będę ich słuchać także po obejrzeniu serii. O muzyce w tle jak zwykle nie będę się za wiele wypowiadać, jednak myślę, że pasuje do całości. Najbardziej charakterystyczne wydaje mi się "Friends Attack". Należałoby też wspomnieć, że poza MICHI endingi śpiewają także seiyuu dwóch bohaterek, Nashetanii (Yoko Hikasa) i Fremy (Aoi Yuuki).

Cieszę się, że dotarła do mnie informacja o poszukiwaniu fałszywego wybrańca. Gdyby nie to, prawdopodobnie wcale nie zabrałabym się za to anime, a tak miałam okazję obejrzeć całkiem niezłą historię pełną intryg oraz poznać kilku ciekawych bohaterów (nawet jeśli w przypadku niektórych pierwsze wrażenie było raczej średnie), spośród których jeden trafił na listę moich ulubieńców. I do tego ta rewelacja na sam koniec, która z początku wydawała się raczej kiepskim żartem (przynajmniej dla mnie), ale po zastanowieniu doszłam do wniosku, że właśnie z jej powodu chętnie obejrzałabym kontynuację. Jak najbardziej trzymam kciuki za jej powstanie!

poniedziałek, 23 maja 2016

A. Bradley "Zatrute ciasteczko"

Wydawnictwo: Vesper  |  Liczba stron: 364  |  Seria: Flawia de Luce (1)
Flawia, choć to wciąż zaledwie jedenastolatka, ma całkiem poważne hobby. Pasjonuje się bowiem chemią, a w szczególności truciznami. Cóż... mając za starsze siostry Ofelię i Dafne użycie odpowiedniego specyfiku wydaje się nader kuszące... Ale mniejsza z tym. Za możliwość rozwoju swojej pasji Flawia może dziękować jednemu ze swoich przodków, który pozostawił po sobie w pełni wyposażone laboratorium chemiczne. Przechodząc już jednak do sedna sprawy, pewnego dnia na progu ich domu pojawia się martwy ptak ze znaczkiem pocztowym nabitym na dziób. Widok ten wyprowadza z równowagi zwykle opanowanego ojca dziewczynki, jednak to wydarzenie to dopiero początek. W nocy Flawia podsłuchuje niepokojącą rozmowę, a nad ranem znajduje w ogrodzie nieznajomego człowieka, który, wydając swoje ostatnie tchnienie, wypowiada jedno słowo: "vale".

Czy to aby nie za dużo dla jedenastoletniej dziewczynki? Ależ skąd! Flawia, niezwykle podekscytowana całym zajściem oraz podejrzeniem, że nieznajomy został otruty, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczyna więc swoje własne śledztwo, zataja co nieco przed policją i próbuje wybadać, co doprowadziło do zaistniałej sytuacji. Trzeba jej przy tym przyznać, że główkuje całkiem nieźle, a sprytu w niektórych momentach mógłby jej pogratulować sam Sherlock Holmes.
"Wszystko w y d a j e się bardzo zagmatwane tuż przed znalezieniem rozwiązania."
W kwestii bohaterów, Flawię dość łatwo polubić ze względu na jej bystrość i sposób bycia, choć ogólne wrażenie na jej temat może się trochę kłócić z jej wiekiem, a ona sama ma, delikatnie mówiąc, tendencję do mijania się z prawdą. O ile z początku z pewnym zrezygnowaniem patrzyłam na to, na jak genialne dziecko była kreowana (zwłaszcza w połączeniu z dość wyszukanym słownictwem, jakiego używa), tak po pewnym czasie naprawdę zaczęłam się wciągać w fabułę. Do tego, choć w większości przypadków dziewczynka wydaje się nad wiek dojrzała, były też momenty, które przypominały, ze to jednak wciąż jedenastolatka (puszczanie wodzy fantazji, czasami nieco naiwny sposób myślenia).

Jej siostry zdają się być typowym przykładem wrednego starszego rodzeństwa, a ojciec sprawia wrażenie dość odległego, zwłaszcza po śmierci żony, jednak może to się wiązać z tym, że de Luce'owie nie nawykli do poufałości. Dalej mamy Doggera, który w ich posiadłości pełnił różne funkcje, a obecnie jest ogrodnikiem. Ze względu na swoją rozchwianą psychikę traktowany jest raczej ulgowo. No i jest jeszcze pani Mullet, kucharka należąca do osób, na które właściwie odruchowo patrzy się nieco z góry. Choć pojawiło się tu jeszcze kilku innych bohaterów, wymienić należałoby jeszcze przede wszystkim inspektora Hewitta, który, chociaż czasami było mu to nie w smak, przymykał oko na postępowanie Flawii. Największym zaskoczeniem (i to jak najbardziej pozytywnym) był dla mnie jednak pan Kissing, ale nie zamierzam zdradzać dlaczego. Dowiedzieć możecie się już z książki.

Sama historia kryjąca się za morderstwem okazała się całkiem ciekawa i dość rozbudowana, sięgająca o wiele odleglejszych wydarzeń. Książka jest w dodatku pełna chemicznych i filatelistycznych ciekawostek, a w tym pierwszym przypadku także fachowego nazewnictwa. "Zatrute ciasteczko" to podany dość lekko i z pomysłem kryminał oraz całkiem niezły początek serii. Czy sięgnę po kolejne części? Może nie od razu, ale myślę, że tak.

"Milczenie bywa niekiedy najkosztowniejszym towarem."

wtorek, 17 maja 2016

Tetsuya Tsutsui "Duds Hunt"

Wydawnictwo: Hanami  |  Liczba stron: 176
Znalezienie pracy po poprawczaku nie jest łatwe i dobrze wie o tym nasz bohater. Właśnie dlatego wciąż pracuje w firmie ubezpieczeniowej, choć nie idzie mu najlepiej, atmosfera jest nieprzyjemna, a szefa najchętniej z miejsca by ukatrupił. Swoim żalom daje upust pisząc z internetowym znajomym, a ten proponuje mu udział w Duds Hunt, grze, przy której mógłby nie tylko odreagować, ale i całkiem nieźle zarobić. Wkrótce trafia do niego potrzebny sprzęt, m.in. komórka nazywana markerem oraz przeglądarka z mapą i położeniem pozostałych uczestników. A więc o co w tym chodzi? Każdy marker jest wart 100 tys. jenów. Jeśli tyle ci wystarczy, możesz po prostu spróbować do końca rozgrywki wciąż być jego posiadaczem (tylko uważaj, żeby nie wyjść poza zasięg nadajnika!). Jeśli nie, zdobądź markery innych graczy. Śmiało, metoda jest dowolna - byle skutecznie. Gotowi? Grę czas zacząć.

Nakanishi szybko zdaje sobie sprawę, że jest całkiem niezły w te klocki, a jednocześnie naprawdę dobrze się bawi. Zdecydowanie brakowało mu tego dreszczyku emocji i poczucia bezkarności, jakie kiedyś odczuwał. A skoro już o tym "kiedyś" mowa, znajdziemy tu retrospekcje z jego chuligańskich lat, zwłaszcza z czasów ataku na pewnego wracającego z pracy mężczyznę (jakie to będzie miało znaczenie dla fabuły, nie zdradzę). Po nabraniu pewności siebie Nakanishi decyduje się na radykalny krok - zwalnia się z pracy, by całkowicie poświęcić się grze, zarówno dla zarobku, jak i samej przyjemności. Z czasem coraz lepiej orientuje się, jakimi prawami rządzi się Duds Hunt. Zaczyna rozpoznawać różne typy przeciwników i ich metody. Sam również chwyta się coraz różnorodniejszych sposobów, szuka nowych wyzwań, a specjalna rozgrywka, w której biorą udział najlepsi z najlepszych wydaje się być idealną do tego okazją.

Powód powstania samej gry pozostaje jednak nieznany. Kto ją wymyślił? Dlaczego? Kto to sponsoruje i co z tego ma? Choć tego typu pytania przyszły Nakanishiemu na myśl, wystarczyła jedna sugestia jego internetowego znajomego (tego samego, który zaproponował mu udział), by przestał sobie zawracać tym głowę. Czy słusznie? Przekonajcie się sami. Mogłabym jeszcze rozwodzić się nad tym, jakie to tematy zostały poruszone w tej mandze, spróbować wgłębić się nieco w jej stronę psychologiczną, jednak nie widzę takiej potrzeby. Głównie dlatego, że nie chcę zdradzić za wiele.

Na końcu znajduje się jeszcze krótka historia według scenariusza Iwakury Fko, "Wielopoziomowe sny", cała w kolorze. Nie będę tłumaczyć, o czym jest, gdyż nawet tych kilka słów zdradzałoby za wiele. Historia z początku jest bardzo niejasna, jakby stworzona z przypadkowych urywków, zmieniają się bohaterowie, a wraz z nimi styl rysunków i kolorystyka, jednak ostatecznie wszystko nabiera sensu.

Manga została wydana w dość małym jak na Hanami formacie, bez obwoluty, podobnie jak "Ristorante Paradiso", jednak papier w "Duds Hunt" jest śliski. Okładka świetnie wprowadza w klimat tej historii. Kreska jest w porządku, jednak nie robi furory, zwłaszcza w porównaniu do stworzonego przez autora kilka lat później "Prophecy", za to w "Wielopoziomowych snach" prezentuje się całkiem ciekawie - widać, że kolory służą rysunkom Tetsuyi.

"Duds Hunt. The network survival game" nie jest długą mangą i nie próbuje na siłę udawać bardziej głębokiej, niż jest w rzeczywistości, co nie znaczy od razu, że to zwyczajna zbieranina bezsensownych bijatyk i przemocy, całkowicie pozbawiona poważniejszych momentów. Stanowi za to całkiem niezłą rozrywkę, a "Wielopoziomowe sny" to interesujący dodatek.

czwartek, 12 maja 2016

G. Orwell "Rok 1984"

Wydawnictwo: Muza  |  Liczba stron: 354
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby życie pod stałą obserwacją? Niezbyt przyjemna wizja, prawda? Ale właśnie taka jest rzeczywistość Winstona Smitha i wielu jemu podobnych obywateli Oceanii. A nawet gorzej, bo ciągłej inwigilacji towarzyszy także życie wręcz na skraju ubóstwa. W każdym mieszkaniu znajduje się teleekran, który stale przypomina, że Wielki Brat patrzy. A nawet gdyby nie, zawsze znajdzie się ktoś gotowy, by na Ciebie donieść. W końcu dzieci od najmłodszych lat są wychowywane na kapusiów. Rzeczywistość jest stale fałszowana, wszelkie zapiski bez mrugnięcia okiem zmienia się tak, aby potwierdzały nieomylność Partii, a obywatele sami uczestniczą w tym procederze. Co więcej, zdają się nie dostrzegać w tym nic podejrzanego. Przynajmniej w większości, bo od czasu do czasu zdarzy się i ktoś pokroju Winstona Smitha, który, nawet gdyby chciał, nie potrafi bezgranicznie zawierzyć obecnej władzy.
"Wolność oznacza prawo do twierdzenia, że dwa i dwa to cztery. Z niego wynika reszta."
Właśnie jego, naszego głównego bohatera, już od dłuższego czasu dręczą nasilające się wątpliwości. Co jak co, ale pamięć ma całkiem niezłą. Zdaje sobie na przykład sprawę, że przeciwnik Oceanii w stale toczącej się wojnie nie od zawsze był ten sam, choć Partia twierdzi inaczej. Wie też, że "sprostowania", którymi zajmuje się w pracy to zwykłe fałszerstwo. Co mógłby jednak zdziałać on jeden? Pewnego dnia w porywie chwili decyduje się kupić notes (nie do pomyślenia! po co mu coś tak nieużytecznego?) i rozpoczyna swoje zapiski, choć ryzyko jest spore. Gdyby ktoś je znalazł... oj, nie byłoby wesoło. Z jednej strony jest to dla niego sposób na uporządkowanie myśli, z innej cichy bunt przeciwko niesprawiedliwości świata, w którym żyje, ale czy nie ma tu jeszcze jednego znaczenia? Myśli tak nieśmiałej, że nawet przed sobą samym trudno byłoby mu się do niej przyznać? Cichej nadziei na odmianę losu?

Dalsze wydarzenia tylko potwierdzają fałsz całego systemu. Pod przewodnictwem Winstona poznajemy tajniki ansocu, dwójmyślenia, a także nowomowy - wciąż udoskonalanego języka, którego przekaz ma być jak najbardziej precyzyjny przy użyciu jak najmniejszej ilości słów (to jednak mocno okrojony opis; temat ten został rozwinięty w aneksie na końcu książki). Dowiadujemy się, jak wygląda podział społeczeństwa, a jest on bardzo nierówny - tak naprawdę jedynie nieliczny procent mieszkańców Oceanii (o wiele rozleglejszej, niż ta, którą znamy) to członkowie Partii, a więc uznani obywatele, a jeszcze mniej żyje w rzeczywiście dobrych warunkach. Zdecydowaną większość stanowią Prole, pozostawieni sami sobie przez rząd. I chociaż są powszechnie pogardzani, przynależność do tej najniższej z grup społecznych ma zasadniczą zaletę - mogą żyć tak, jak chcą. Może bez wielkich ambicji, ale i bez ograniczeń. Właśnie tej szansy coraz częściej zazdrości im Winston. Czy ta tęsknota za wolnością zmotywuje go do działania? Czy w ogóle znajdzie się ktoś jeszcze gotowy podjąć ryzyko przy tak znikomych szansach powodzenia?

"Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość"

Świat wykreowany przez Orwella (którego dotąd, podobnie jak fabuły, przedstawiłam jedynie zalążek) zaskakuje swoją szczegółowością, przeraża uprzedmiotowieniem i zniewoleniem. Choć reguły angsocu od początku wydają się absurdalne, dopiero po bliższym poznaniu obowiązującej ideologii (z reguły niedostępnej zwykłym obywatelom) dostrzega się skalę całego przedsięwzięcia. Jest dobrze przemyślane, oparte na chorych, a jednak w tym przypadku skutecznych zasadach i właśnie dlatego tak niepokoi. W końcu kto wie, co by się stało, gdyby historia potoczyła się inaczej? W kwestii bohaterów nie mam za wiele do zarzucenia - jedynie to, że rozwijające się jakiś czas później uczucie pojawiło się jakby znikąd, przez co wydawało się mało realne, ale to da się zrzucić na karb sytuacji, w jakiej żyją bohaterowie. Ostatecznie coś takiego jak miłość nie powinno mieć nawet prawa tam istnieć.

"Rok 1984" zdecydowanie zasłużył sobie na miano książki kultowej. To powieść bogata w treść i przemyślana. Porusza ciężki temat, a jednak czytało mi się ją naprawdę dobrze i z zainteresowaniem śledziłam kolejne wydarzenia, choć nieraz zdarzało mi się kręcić głową na myśl o kolejnych absurdach całego systemu. Co więcej, w co najmniej jednym momencie ze złości miałam ochotę rzucić książką o ścianę (oczywiście powstrzymałam się). Najbardziej porażająca wydaje mi się jednak jedna z końcowych myśli całej powieści. A więc, czy warto? Moim zdaniem zdecydowanie tak.

"WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
IGNORANCJA TO SIŁA"

piątek, 6 maja 2016

Ulubione openingi #2

poprzednie: openingi #1  |  endingi #1

Pierwsza tura już była, czas na kolejną. Tworzenie tego typu notek to zbyt przyjemne zajęcie, żeby sobie odpuścić, a do tego taki lekki temat świetnie nadaje się na czas okołomaturalny, przez który przez który pisanie praktycznie wszystkich recenzji odłożyłam na później. No to przedstawiam moją kolejną dziesiątkę muzycznych ulubieńców.

Fullmetal Alchemist: Brotherhood "Golden Time Lover" Sukima Switch
Zacznę od kolejnego openingu z mojego ukochanego FMA. Ta piosenka po prostu brzmi tak pozytywnie, że nie mogłabym jej nie uwielbiać. ♥

Durarara!! "Complication" ROOKiEZ is PUNK'D
I znów powtórka, bo inny opening z "Drrr!!" znalazł się też w poprzednim zestawieniu. No ale co ja poradzę, że ta seria rozpoczyna się tak świetnymi utworami? Nic, tylko słuchać. :D

Ao no Exorcist "CORE PRIDE" UVERworld
Ostatnim razem było "IN MY WORLD", teraz na jego miejsce wskakuje wcześniejszy opening z AnE, również świetny.

Ranpo Kitan: Game of Laplace "Speed and Friction" amazarashi
Cóż, ten utwór po prostu musiał się tu znaleźć, zwłaszcza że to właśnie z jego powodu zdecydowałam się obejrzeć "Ranpo Kitan". Lubię też towarzyszącą mu animację, która jest w podobnym stylu, co teledyski amazarashi.
Z kolei właściwy teledysk do tego utworu jest... dość specyficzny.

Naruto Shippuuden "Hero's come back" nobodyknows+
Już dawno odpuściłam sobie Shippuudena (ilość fillerów mnie przerosła o.o), jednak ilość powiązanych z nim utworów sprawia, że przynajmniej od czasu do czasu znajdzie się coś wartego uwagi. A akurat ten opening po prostu nie pozwolił mi o sobie zapomnieć.

Noragami Aragoto "狂乱 Hey Kids!!" THE ORAL CIGARETTES
Jak ja lubię, kiedy za sprawą utworów z anime mam okazję poznać jakieś świetne zespoły! Tak było i tym razem, a THE ORAL CIGARETTES szybko dołączyło do moich muzycznych ulubieńców.

Darker Than Black: Kuro no Keiyakusha "Howling" Abingdon Boys School
Zastanawiałam się, który z openingów tu wstawić, ale ostatecznie stwierdziłam, że ten pierwszy lubię minimalnie bardziej.


Death Parade "Flyers" BRADIO
"Flyers" uwielbiam za to, jak kontrastuje z tematyką samego anime, a jednocześnie świetnie do niego pasuje. Do tego towarzysząca mu animacja ma w sobie coś takiego, że po prostu chce się ją oglądać. A widzieliście już teledysk do tego utworu? Też jest dość interesujący. ;)


Gekkan Shoujo Nozaki-kun "Kimi ja Nakya dame Mitai" Masayoshi Ooishi
Ten opening jest po prostu tak szalenie pozytywny, że musiał się tu znaleźć. Uwielbiałam słuchać go w anime, a odkąd jakiś czas później sobie o nim przypomniałam, coraz częściej można go usłyszeć w moich głośnikach.


Naruto Shippuuden "Tsuki no Ookisa" Nagizaka 46
Co prawda jeden opening z Naruto już się tu znalazł, jednak przeglądając listę utworów, które mogłabym tu umieścić właśnie ten szczególnie zwrócił moją uwagę. To był już chyba czas, kiedy zaczynałam pomijać openingi w Shippuudenie, jednak dla tego utworu zawsze robiłam wyjątek. Naprawdę świetnie brzmi. ^^