środa, 27 stycznia 2016

H. Murakami "Tańcz, tańcz, tańcz"

Wydawnictwo: Muza  |  Ilość stron: 529
Tym razem będzie krótko. "Tańcz, tańcz, tańcz" czytałam już jakiś czas temu, jednak do tej pory nie potrafiłam się zmobilizować do napisania na jego temat czegoś sensownego, bo właściwie sama nie wiedziałam, co myśleć. Wybaczcie więc, jeśli wyjdzie mi trochę nieskładnie lub pomylę to czy owo.

Zacznijmy od tego, że nasz bohater postanowił na jakiś czas całkowicie wycofać się ze społeczeństwa. Gdy w końcu dojrzał do powrotu, musiał zacząć ponownie zarabiać, dlatego też zabrał się za, jak on sam to określa, kulturalne odśnieżanie - tworzenie artykułów i innych tekstów, których nikt nie chciał pisać - i wkrótce wyrobił sobie sporą renomę. Zaczynają go jednak nękać sny o pewnym hotelu, w którym kiedyś mieszkał razem z call girl Kiki. Najwyraźniej dziewczyna go tam wzywa. A więc co robi nasz bohater? Wyrusza do hotelu pod delfinem, jak go zawsze w myślach nazywał, jednak na miejscu podupadłego budynku zastaje nowoczesny hotel, w którym jedynie nazwa pozostała ta sama. Nie znalazł również Kiki, jednak, próbując wpaść na jej ślad, spotkał Człowieka Owcę, który niejasno wytłumaczył mu sytuację, w jakiej się znalazł. Ach, jeszcze coś! Jedno z pięter budynku może prowadzić do równoległego świata. Próbując połapać się w tym wszystkim, nasz bohater, choć poszlak ma prawie tyle, co nic, rozpoczyna poszukiwania Kiki, a na swojej drodze napotka wiele nietuzinkowych, a nawet osobliwych osobowości.

Macie wrażenie, że tak naprawdę wciąż nie wiecie, o co chodzi? Nie martwcie się, ja miałam tak praktycznie przez cały czas. Z nadzieją, że odnajdę gdzieś w tym wszystkim sens, brnęłam dalej w tę historię, która żyła własnym życiem, nie zważając na moje zdezorientowanie. Nie irytowałam się tym jednak, pozwoliłam wydarzeniom obierać coraz to dziwniejsze tory. Ostatecznie nawet w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Zaskakuje zwłaszcza to, jak nietypowe osobowości spotykał na swojej drodze główny bohater. Chociaż... czy rzeczywiście jest się czemu dziwić, jeśli wziąć pod uwagę to, kto jest autorem książki?

Gdy teraz o tym myślę, okazuje się, że "Tańcz, tańcz, tańcz" wspominam całkiem miło. Było trochę nudniejszych momentów, czasami prawie nic się nie działo, a poszukiwanie Kiki schodziło na dużo dalszy plan, jednak w tej chwili w pamięci pozostały mi przede wszystkim te lepsze momenty i nie żałuję, że przeczytałam tę książkę. Na pewno w dalszym ciągu będę sięgać po twórczość Murakamiego, choć... może w bardziej codziennym wydaniu.

"Zazwyczaj mogę dostać to, co chcę, lecz nie mogę dostać tego, na czym mi naprawdę zależy."

środa, 20 stycznia 2016

Podsumowanie anime na jesień 2015

Trochę późno, ale w końcu dodaję podsumowanie minionego sezonu.
Haikyuu!! 2nd Season
Ilość odcinków: 25
Ocena: 8

*trwające
Oj, tęskniłam za Karasuno i resztą bohaterów! Seria wciąż jest tak samo zabawna i sympatyczna, co więcej, Shimizu przestała być jedynie ładnym dodatkiem i zamiast tego rzeczywiście podejmuje inicjatywę (ona umie mówić!), stara się wspierać drużynę i okazuję się naprawdę fajną babką. Pojawia się też nowa bohaterka, Yachi, równie roztrzepana, co Hinata. Ogółem cała drużyna stara się podnieść swoje umiejętności, co bardzo się im chwali, choć nie przychodzi to łatwo. Była też okazja, żeby lepiej poznać zawodników z innych drużyn, a w pewnym momencie byłam tak ciekawa kolejnych wydarzeń, że w końcu nie wytrzymałam i przerzuciłam się na mangę (co zdarza się u mnie raczej rzadko). Co prawda teraz dalej polegam na anime, ale to już szczegół.


Kagewani
Ilość odcinków: 13
Ocena: -6

Pierwszy odcinek był dość nudny, jednak nie trwał długo (niecałe 8 min.), więc dałam szansę kolejnemu. Ten był już zdecydowanie lepszy, więc oglądałam dalej, zwłaszcza że byłam ciekawa, kim okaże się profesor wiążący ze sobą poszczególne historie. Kolejne odcinki były bardzo różne, na temat całkiem innych stworów i w całkiem innych sytuacjach, jednak większość z nich potrafiło przynajmniej do pewnego stopnia zainteresować. Nie miałam jakichś większych oczekiwań względem tej serii, więc właściwie mogę stwierdzić, że jestem zadowolona z tego, co otrzymałam. Zakończenie pozostało otwarte, więc teoretycznie można liczyć na jakąś kontynuację, jednak nie spodziewałabym się tego. Ending (którego jednak w anime słyszymy jedynie fragment) jest dość ciekawy i pasuje tutaj. Nie jest to anime, które koniecznie trzeba obejrzeć, jednak może stanowić dość ciekawy (i krótki) przerywnik.

Komori-san wa Kotowarenai!
Ilość odcinków: 12
Ocena: 5

Krótkometrażówka, więc uznałam, że nie zaszkodzi na nią zerknąć. Dowiedziałam się też, że to anime twórców "Danna ga Nani...", co było dla mnie dodatkową zachętą. Mój pierwszy zarzut brzmiał: dlaczego ona jest taka cycata? Rozumiem, fanserwis i tak dalej, ale to jest już przesada. Do tego jest o głowę wyższa od większości (jeśli nie wszystkich) pozostałych bohaterów, jednak nie zamierzam się o to dalej czepiać. To bardzo lekka i nawet sympatyczna seria (choć w ten głupiutki sposób), a do tego na tyle krótka (2 min.), że nie miałam problemu ze zmotywowaniem się do obejrzenia jej do końca, choć ending (a właściwie to jakby piosenkę... środkową?) prawie zawsze przewijałam (tylko pamiętajcie, że po niej jest dalszy ciąg!). Zdecydowanie lepsza od trwającego tyle samo "Ame-iro Cocoa", choć do pięt nie dorasta wspomnianemu wcześniej "Danna ga Nani...".

Noragami Aragoto
Ilość odcinków: 13
Ocena: 8

Od samego początku naprawdę mnie zaciekawiło i dopiero gdy zaczęłam oglądać tę serię dotarło do mnie, jak bardzo brakowało mi Yato i spółki (właśnie z tego powodu zdecydowałam się też na zbieranie mangi). Poruszane w anime tematy robią się coraz poważniejsze, dowiadujemy się, co Bishamon ma za złe Yato, powoli poznajemy też część wydarzeń z jego przeszłości oraz panujące pośród bóstw zasady. Z początku nawet nie przypuszczałam, że akcja rozwinie się w taki sposób, więc jestem pod wrażeniem i tym bardziej chciałabym poznać dalsze wydarzenia. Opening i tym razem jest naprawdę świetny, a ending, chociaż z początku nie robił na mnie większego wrażenia, szybko mi się spodobał. Mam nadzieję, że Noragami dostanie kolejną kontynuację, bo robi się coraz ciekawiej, a tymczasem zacznę zbierać mangę i sprawdzę, jak anime ma się w stosunku do pierwowzoru.

One Punch Man
Ilość odcinków: 12
Ocena: 8

Z początku oglądałam jedynie z ciekawości (kiedyś przeczytałam kilka rozdziałów mangi), jednak "One Punch Man" szybko stał się jednym z tych anime, którego kolejnych odcinków wyczekiwałam najbardziej (i przy okazji wkręciłam w to też brata, co jest rzadkością). Seria w naprawdę ciekawy sposób przedstawia i łamie większość stereotypów panujących w produkcjach o superbohaterach (przez co słyszałam trochę o porównywaniu jej do "Gintamy", do którego jednak wciąż nie mogę się przekonać), a Saitama jest naprawdę świetnym głównym bohaterem, który rzeczywiście na pierwszym miejscu stawia swoje zadanie, a nie sławę. Genos stanowił dla niego ciekawy kontrast, zwłaszcza ze swoimi początkowymi poglądami. Fabuła jest bardzo prosta, a częstotliwość pojawiania się kolejnych potworów zatrważająca, jednak "One Puch Mana" świetnie się ogląda. Opening bardzo dobrze tu pasuje (w przeciwieństwie to wziętego nie wiadomo skąd endingu, który jednak po kilku przesłuchaniach też okazuje się dość przyjemny), a kreska i jakość animacji odpowiednio podkreśla spektakularność walk (choć sporo z nich kończy się jednym uderzeniem). Trzymam kciuki za kontynuację!

Owari no Seraph: Nagoya Kessen-hen
Ilość odcinków: 12
Ocena: 6

Miałam czytać mangę (i nawet zaczęłam), ale nie szło mi za dobrze, więc ostatecznie zdecydowałam się polegać na anime, do którego... też mi się właściwie nie spieszyło. Bardziej zainteresowałam się jakoś w drugiej połowie, kiedy to wydarzenia rzeczywiście zaczęły nabierać jako takich rumieńców. Do tego część bohaterów jest całkiem sympatycznych, a niektórzy potrafią naprawdę mocno namieszać. Co prawda tych całych gadek o tym, jaką to oni są rodziną jest aż nadmiar, ale da się to znieść. Muzyka nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia, jednak nie było źle. I chociaż ta seria nie była dla mnie żadnym priorytetem, to jeśli pojawi się ciąg dalszy, raczej będę oglądać.


Sakurako-san no Ashimoto ni wa Shitai ga Umatteiru
Ilość odcinków: 12
Ocena: 6

Miałam spore oczekiwania względem tego tytułu i choć pierwszy odcinek nieco ostudził mój zapał, później było już lepiej. Rozwiązywane przez tę dwójkę sprawy były ciekawe, a wiedza Sakurako naprawdę rozległa, nawet jeśli znalazło się w tym mniej czy więcej przesady. A skoro już o tym mowa, to seria wpadała czasem w przesadny tragizm. Ogólnie jednak bardzo przyjemnie oglądało mi się losy dość socjopatycznej pani osteolog z zapędami detektywistycznymi oraz Shoutaro, który od czasu do czasu przywoływał ją do porządku i zdołał przywyknąć do jej nietypowego sposobu bycia. Nie mogłabym też zapomnieć o kresce - naprawdę przyciągającej wzrok (zwłaszcza gdy chodzi o tła), o bogatej kolorystyce. W kwestii muzyki było w porządku, pasowała do serii, a ending po którymś odsłuchaniu zdążył mi wpaść w ucho. Zaskoczyło mnie otwarte zakończenie, dające spore nadzieje na kontynuację, jednak myślę, że był to dobry pomysł i chętnie obejrzałabym dalszy ciąg.

Subete ga F ni Naru: The Perfect Insider
Ilość odcinków: 1/11
[chwilowo wstrzymane]

Z początku spodziewałam się po tym anime całkiem sporo, jednak pierwszy odcinek zdołał skutecznie zaniżyć moje oczekiwania. Było jakoś tak... nijako i ostatecznie zostawiłam sobie to anime na później, kiedy już ukażą się wszystkie odcinki. A kiedy już nadszedł ten czas, jakoś nie chciało mi się już oglądać...
Na razie pozwolę więc sobie na tym poprzestać, a wrażenia z serii opiszę później - czy to w osobnej recenzji, czy (powoli już nadchodzących) M&A aktualnościach, które planuję wprowadzić.


Ushio to Tora
Ilość odcinków: 26
Ocena: 7

* kontynuacja poprzedniego sezonu
Ciąg dalszy przygód Ushio i Tory, który jednak nie przypadł mi do gustu w tym samym stopniu, co początek. Do pewnego momentu wciąż śledziłam wydarzenia ze sporym zainteresowaniem, jednak później jakby czegoś mi zabrakło. Na szczęście był to najwyraźniej jedynie chwilowy brak zainteresowania z mojej strony i wkrótce znów wkręciłam się w rozgrywające się wydarzenia. Opening został ten sam, jednak zmieniło się w nim kilka elementów. Poprzednio wspominałam, że Tora ma w sobie coś z tsundere i jest to w pewien sposób urocze. Muszę jednak dodać, że wysłuchiwanie po raz setny, jak to nasz tsundere-youkai ratuje kogoś tylko dlatego, że chce zjeść jego lub Ushio, robi się już nudne. Z kolei Tora jedzący hamburgery jest uroczy za każdym razem (jak chociażby na obrazku u góry ^^). Ostatnie odcinki trochę zaskoczyły mnie powrotem do (w miarę) normalnej codzienności. Na pewno będę oglądać kontynuację.

Young Black Jack
Ilość odcinków: 12
Ocena: 6

Nie znam serii, do której "Young Black Jack" jest prequelem (choć mam nadzieję to jeszcze nadrobić), jednak byłam ciekawa tego anime, zwłaszcza że powstało na podstawie mangi Osamu Tezuki. To tego jest jeszcze sam temat, a więc medycyna, która nie jest zbyt często ukazywana w anime (a już na pewno nie w ten sposób). Seria ma trochę niedoróbek i sytuacji, które wydają się mało wiarygodne, jednak ogląda się ją całkiem przyjemnie. Opening nie jest jakiś wybitny, ale wpada w ucho. Podczas endingu widzimy obracające się karty z porównaniem oryginalnego wyglądu postaci do tego z anime - całkiem ciekawy pomysł. Opisane tu historie były dość ciekawe (a przy niektórych momentach nóż aż sam się w kieszeni otwierał), znalazło się też kilku interesujących bohaterów i gdyby nie spora ilość niedorzeczności, z jakimi możemy się tu spotkać, pewnie wystawiłabym wyższą ocenę. Tak czy inaczej, nie narzekam i chyba zapoznam się też z późniejszymi losami Hazamy, później znanego jako Black Jack.

Serie porzucone:

Concrete Revolutio
Ilość odcinków: 1/13

Właściwie, to mogłabym kontynuować to anime, gdybym się uparła, jednak uznałam, że wystarczą mi pozostałe serie. Od "Concrete Revolutio" odrzuciła mnie głównie jaskrawość tej serii. Kolorystyka jest według mnie zbyt cukierkowa, taka przesadnie słodziaśna. Sam pierwszy odcinek też mnie nie porwał, więc bez większych wątpliwości porzuciłam ten tytuł. Chociaż główny bohater z wyglądu nieco przypomina Leona z "Garo"...




Garo: Guren no Tsuki
Ilość odcinków: 1/26

*trwające
Z początku bardzo cieszyłam się, że dostaję kolejną część "Garo", aż okazało się, że to całkowicie odrębna historia. Mimo to postanowiłam dać jej szansę. Problem w tym, że kompletnie nie mogłam się wciągnąć. Oczekujecie jakiegoś dokładniejszego opisu tej serii? Choć trochę o fabule? Nie tym razem. Zamiast tego wyjaśnię, dlaczego obecną serię uważam za gorszą. Mówiąc ogólnikowo, nie czuć tu już klimatu poprzedniej serii. Zmieniła się kreska (naprawdę wolałam tamtą), zmienił się czas i miejsce (tym razem przenosimy się do Japonii), a także charaktery bohaterów (a przynajmniej tak mi się wydaje, bo jak na razie nie było okazji, żeby ich lepiej poznać). Typ humoru też wydaje się inny. Bohaterowie w jednej chwili omawiają poważne sprawy, by zaraz zacząć rozpływać się z zachwytu nad smakiem sprowadzanych z zagranicy łakoci. W "Garo: Honoo no Kokuin" po prostu od razu chciałam poznać dalsze losy bohaterów, tutaj nie czułam takiej potrzeby. Sceny, które z założenia miały wywrzeć na widzu (piorunujące) wrażenie, dla mnie były zwykłą stratą czasu antenowego.
Ostatecznie uznałam, że zamiast męczyć się z tą serią (i cały czas porównywać ją do poprzedniej), wolałabym już ponownie obejrzeć "Garo: Honoo no Kokuin". Nie twierdzę od razu, że to anime nie ma żadnych pozytywnych cech, znajdzie się na przykład kilku całkiem niezłych seiyuu, ale nawet to nie było dla mnie zaletą - gdy tylko słyszałam Seimei, od razu zaczynałam tęsknić do Emmy Guzman z "Garo: Honoo no Kokuin" (obu głos podkładała Romi Park). Wniosek jest jeden - za bardzo przywiązałam się do poprzedniej wersji, żeby zabierać się za nową.

Kowabon
Ilość odcinków: 3/13

Nie sugerujcie się plakatem! Szału nie było ani w pierwszym, ani w następnych odcinkach, jednak oglądałam trochę ze względu na horror w gatunkach, a trochę przez wykorzystanie techniki rotoskopowej, która tutaj nie wygląda źle. I pewnie obejrzałabym do końca, gdybym natrafiła na kolejne odcinki, a ponieważ tak się nie stało, bez żalu odpuściłam sobie to anime. Pod koniec są pokazywane zdjęcia z planu filmowego (bo chyba mogę go tak nazwać?), ot taka ciekawostka, choć wielkiej różnicy nie robi.




Muzyka:
Noragami Aragoto OP - THE ORAL CIGARETTES "狂乱 Hey Kids!!"
One Punch Man OP - JAM PROJECT "THE HERO!!"

czwartek, 14 stycznia 2016

Trochę na temat "Ferdydurke" W. Gombrowicza

Tutaj, podobnie jak w przypadku "Lalki", nie zdecydowałam się na pełną recenzję, jednak postanowiłam wtrącić na temat tej lektury kilka słów. ;) (a o zdjęciu książki znów zapomniałam >,<)

Za "Ferdydurke" zabrałam się po obejrzeniu mniej więcej połowy ekranizacji (nie do końca z własnej woli), która nie nastawiła mnie do tego utworu zbyt przychylnie. Humor wydawał mi się denerwujący, a wydarzenia absurdalne w sposób, który mi nie odpowiadał. W końcu się przemogłam i zaczęłam czytać... I co? Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to nietypowy styl autora (wymyślny i mocno zagmatwany), który kupił mnie już od pierwszych zdań... Przynajmniej na początku, bo później bywało różnie. Czasami wręcz zmuszałam się do tego, by czytać dalej, czasami czytało mi się lekko, a nawet z przyjemnością, przez co ostatecznie naprawdę trudno mi ocenić tą książkę.

Tytuł, który nic nie znaczy, wszechobecna groteska, która sprawia, że praktycznie nigdy nie można być pewnym, co się za chwilę stanie i dlaczego oraz absurdalność doprowadzona do granic możliwości (a może nawet dalej) - Gombrowicz zdecydowanie zaskakuje i może zainteresować, jednak "Ferdydurke" zdecydowanie nie jest powieścią dla każdego, o czym świadczy już sam mocno poplątany styl autora. A jeśli już o to chodzi, to czasami przypominał mi on twórczość Murakamiego, która również niejednokrotnie bywa niezwykle pogmatwana i przez to nie każdemu przypadnie do gustu.

"Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, 
a przed człowiekiem  schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka."

No i jeszcze kwestia poruszanych przez Gombrowicza tematów oraz nietypowych symboli - pupy jako zdziecinnienia, łydki jako nowoczesności i gęby jako przybieranych przez ludzi masek. Taka symbolika tym bardziej udowadnia, że autor szokuje niemal na każdym kroku. Podejmowane przez niego tematy demaskują fałszywość i pozory, przez przerysowanie i ukazywanie rzeczywistości w krzywym zwierciadle hojnie pokrytym groteską ośmieszają pewne postawy.

A jeśli chodzi o rozdziały z Filidorem i Filibertem, no... na pewno były dziwne. W przypadku tego drugiego plusem była dość zwarta akcja (a przy tym i krótkość), jednak poprzedzający go wstęp wydał mi się kompletnym laniem wody. Jeśli chodzi o historię Filidora, choć od samego początku była podszyta sporą dozą absurdu, to już końcowe wydarzenia były tak groteskowe, że kompletnie nie wiedziałam, co o tym sądzić.

Ostatecznie "Ferdudurke" jest dla mnie ciężkim orzechem do zgryzienia i nie wiem, czy mogłabym szczerze przyznać, że mi się podobało. Zdecydowanie doceniam pomysł autora, jak i poruszane przez niego tematy, jednak taka ilość groteski to dla mnie chyba za dużo. Mimo to nie żałuję, że przyszło mi przeczytać tę lekturę i pozostaje mi się cieszyć z tych kilku momentów, które rzeczywiście śledziłam z przyjemnością.
"Koniec i bomba
A kto czytał, ten trąba!"

sobota, 9 stycznia 2016

Anime "Tasogare Otome x Amnesia"

Dusk Maiden of Amnesia  |  Ilość odcinków: 12 + special  |  Emisja: wiosna 2012
Nie było jakiegoś konkretnego powodu, przez który do tej pory nie zainteresowałam się  tym anime ani też mangą (która przecież jest u nas wydawana), dlatego też nie wahałam się długo, gdy dość spontanicznie naszła mnie ochota na obejrzenie "Tasogare Otome x Amnesia". I przyznam, że kiedy już zaczęłam, naprawdę się wciągnęłam.

W wielokrotnie przebudowywanej akademii Seikyou o bogatej przeszłości aż roi się od opowieści o duchach i klątwach. Najpopularniejsza z nich mówi o Kanoe Yuuko, uczennicy, która sześćdziesiąt lat temu zmarła w jednym ze szkolnych pomieszczeń w niejasnych okolicznościach i od tego czasu nawiedza to miejsce. Traf sprawił, że pewnego dnia zapuścił się w te rejony Niiya Teiichi i przekonał się, że nie są to jedynie pogłoski. Yuuko okazuje się prawdziwą pięknością i choć chłopak początkowo nie wierzy w to, że jest duchem, w końcu daje za wygraną. Dziewczyna nie pamięta powodu swojej śmierci ani żadnych towarzyszących jej okoliczności, co więcej, nie interesuje jej to, a przynajmniej tak wciąż powtarza. Ale czy to prawda, skoro Teiichi tak łatwo przekonał ją do zmiany zdania? Yuuko, szczęśliwa, że w końcu ma towarzystwo i jednocześnie kogoś, kto chce jej pomóc w poznaniu jej przeszłości, postanawia utworzyć w jednym z nieużywanych szkolnych pomieszczeń Klub Badaczy Zjawisk Paranormalnych - w końcu teoretycznie nigdy nie przestała być uczennicą Seikyou.

A więc na czym ma polegać ich klubowa działalność? Cóż, na początku opiera się głównie na wspólnym spędzaniu czasu i ewentualnych wzmiankach o odkryciu przeszłości Yuuko, a fabuła rusza z miejsca właściwie dopiero za sprawą dwóch kolejnych bohaterek. Pierwsza z nich to Okonogi Momoe, zwykle mało rozgarnięta postać, co irytuje zwłaszcza w momentach, gdy nie potrafi dostrzec nawet najbardziej oczywistych oznak obecności Yuuko. Właśnie, wcale jej nie widzi, jednak nie przeszkadza jej to dość łatwo uwierzyć w większość krążących po szkole opowieści o duchach. Jest towarzyska i radosna. To właśnie ona wykazuje się największym entuzjazmem i wyszukuje większość krążących po szkole pogłosek o duchach. Do tego dość otwarcie podkochuje się w Niiyi. Następna jest Kanoe Kirie, z początku bardzo negatywnie nastawiona do Yuuko i podejrzliwa wobec niej. Nie zrobiła na mnie dobrego pierwszego wrażenia, zwłaszcza ze swoją denerwującą tsunderowatością i ciągłą zazdrością o Yuuko (a nawet kompleksem niższości względem niej), jednak po kilku odcinkach staje się zdecydowanie bardziej znośna, a nawet da się lubić. Co więcej, często gra rolę tej najbardziej odpowiedzialnej, przywołuje innych (zwłaszcza Teiichiego) do porządku, a także uświadamia im wciąż czające się gdzieś pośród szkolnych murów zagrożenie. Poza tym, czy zwróciliście uwagę na to, że również nazywa się Kanoe? Tak, gdyby Yuuko żyła, byłaby jej babcią. Właśnie ona, ze względu na lepszą znajomość sytuacji Yuuko, zapoczątkowuje postęp w tej sprawie. To ona jako pierwsza dostrzega, że coś jest nie tak, że w szkole czai się coś złowrogiego i nie należy tego lekceważyć. Większość szkolnych pogłosek jest wyssanych z palca (ewentualnie Yuuko - chcący lub nie - przyczyniła się do ich powstania), ale co z pozostałymi? Czy Yuuko jest jedynym duchem w szkole?
Bohaterów nie znajdziemy tu za wielu. Przez cały czas trwania serii będą nam towarzyszyć przede wszystkim Yuuko, Teiichi, Kirie oraz Okonogi i jedynie sporadycznie będzie nam dane zobaczyć kogoś spoza tej czwórki. Właściwie tylko raz ktoś inny wybija się na nieco dłuższą chwilę. Czy to wada? Nie wydaje mi się, przynajmniej nie w tym przypadku. Seria liczy sobie jedynie 12 odcinków, więc skupienie się  na tym, co najistotniejsze, zamiast rozwodzić się nad postaciami pobocznymi brzmi rozsądnie. Założyłam jednak, że manga jest pod tym względem bardziej rozbudowana (co zaczęłam już sprawdzać) i rozczarowałabym się, gdyby było inaczej. Anime w pewnej chwili zaczyna wkraczać na poważniejsze tory, oczywiście nieodzownie związane z próbą poznania przeszłości Yuuko, jednak właściwie już od początku seria ta zaczyna rozsiewać pewną dozę niepewności (czego przykładem może być przemykający przez ekran cień). Wracając do szkolnych tajemnic, którymi (od czasu do czasu) zajmują się nasi bohaterowie, większość z nich jest naprawdę błahych, a właściwie jedynym wyjątkiem jest historia, w której pojawia się niewierząca w żadne klątwy Kirishima. Ten odcinek był jednym z mroczniejszych i uświadamiał możliwe zgubne konsekwencje wiary w zabobony.

W gatunkach nie ma ecchi, jednak pojawia się tu dość sporo tego typu wstawek (przynajmniej dla mnie, nienawykłej do takich elementów). Przede wszystkim cieszę się jednak, że Yuuko nie okazała się jakąś denerwującą tsundere, ale otwarcie mówi Teiichiemu, że cieszy się  z jego obecności i nie ukrywa swojego przywiązania do niego. Zwykle jest radosna i beztroska, ale czy nadal pozostanie taka po poznaniu swojej przeszłości? Z kolei Teiichi jest dość zwyczajny w pozytywnym sensie. Nie był kompletnym mamałygą, ani nie pozował na lepszego niż jest. Nie pasował mi jednak jego seiyuu (Yonaga Tsubasa). Czasami jego głos  wydawał mi się po prostu zbyt dziecięcy czy piskliwy, innym razem przywodził na myśl Izumiego z "Love Stage!", co kompletnie wytrącało mnie z rytmu. Jeśli miałabym podać kolejne zarzuty, znalazłoby się ich kilka. Chociażby to, że praktycznie nikt nie zwraca uwagi na to, że Teiichi gada sam do siebie (w końcu inni nie widzą Yuuko), a zdarza mu się to nawet w tłumie. Następne będą odgrywane na oczach Okonogi pseudo rytuały wypędzające duchy, co według mnie było nieco żenujące, podobnie jak jej wiara w ich prawdziwość. Na koniec pozostaje jeszcze kwestia popadania w nadmierną ckliwość, która odnosi się przede wszystkim do końcówki.
Kreska jest całkiem ładna, co widać zwłaszcza po Yuuko, jednak na szczególną uwagę zasługują tła, często wykorzystujące dość nietypowe zestawienia kolorystyczne (zielony księżyc? A dlaczego nie?), co wygląda naprawdę zjawiskowo. Co do muzyki, też była w porządku, choć przyznam, że prawie nie wychwyciłam utworów lecących w tle (muszę zacząć zwracać na to większą uwagę). Opening (Konomi Suzuki "CHOIR JAIL") naprawdę pasował do tej serii (od teraz czerwone liście będą mi się kojarzyć właśnie z Tasogare), a po kilku przesłuchaniach wręcz zakochałam się w endingu (Aki Okui "Calendrier"). Z pozostałych utworów w pamięć zapadło mi zwłaszcza requiem.

"Tasogare Otome x Amnesia" ma też swój odcinek specjalny - "Taima Otome", który był dość… przeciętny. Myślę, że jego odbiór w dużej mierze zależy od tego, czego widz się spodziewa, a ja bynajmniej nie oczekiwałam tego, co rzeczywiście dostałam i czuję się trochę zawiedziona. Kirie (którą zobaczymy tu w openingu zamiast Yuuko) powróciła tu do swojej denerwującej wersji i to w jeszcze większym stopniu. Beznadziejne próby egzorcyzmowania czy przyzywania duchów to tylko nieliczne z przykładów. Całość dopełnia spora ilość fanserwisu.

Ostatecznie miałam niezłą zagwozdkę z wystawieniem temu anime oceny. Z jednej strony przez sporą część czasu z przyjemnością śledziłam kolejne wydarzenia, z drugiej zaś pojawiło się tu kilka elementów, za którymi nie przepadam (ecchi, zazdrosna tsundere, niezbyt bystra bohaterka), a zakończenie wcale nie rozwiało moich wątpliwości. Wręcz przeciwnie - stworzyło nowe. Koniec końców "Tasogare Otome x Amnesia" dostało ode mnie mocne 6 (wciąż mi szkoda, że nie więcej) z nadzieją na to, że manga okaże się lepsza, bo, jak już zdążyłam się przekonać, anime to pełni głównie funkcję reklamy pierwowzoru i w tej roli sprawdza się całkiem nieźle. Rozbudza ciekawość, chęć poznania tej historii lepiej, więc polecam je zarówno tym, którzy zamierzają poprzestać na anime (na początku sama należałam do tych osób), jak i tym, którzy zastanawiają się nad zakupem mangi.

środa, 6 stycznia 2016

M. Falkoff "Playlist for the Dead"

Wydawnictwo: Feeria Young  |  Ilość stron: 272
Sam nigdy nie był szczególnie towarzyski, zdołał jednak znaleźć przyjaciela, w którego towarzystwie świetnie się czuł, nawet jeśli zdarzały się między nimi większe lub mniejsze sprzeczki. Razem z Haydenem znali się praktycznie na wylot... a przynajmniej tak mu się wydawało, tymczasem teraz stracił nawet jego. Gdy pewnego ranka przychodzi pogodzić się z Haydenem po szczególnie nieprzyjemnej scysji, zastaje przyjaciela już martwego, a obok znajduje pendrive'a z karteczką: "dla Sama, posłuchaj, a zrozumiesz". Szok, niedowierzanie, smutek, złość - to tylko niektóre z całej gamy emocji, które musiał wtedy odczuć. Tymczasem życie kręci się dalej i w końcu trzeba będzie powrócić do normalności. Tylko jak miałaby ona teraz wyglądać, skoro Hayden był tak ważną jej częścią?

Naprzemiennie czując złość, smutek i tęsknotę na myśl o Haydenie, Sam będzie musiał poradzić sobie ze stratą, poczuciem winy oraz gniewem na osoby, które upodobniły życie jego przyjaciela do piekła. Jednocześnie zda sobie sprawę z tego, że może wcale nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało. Jak inaczej wyjaśnić pojawienie się pięknej Astrid, która przedstawia się jako jego znajoma? Wciąż też pozostaje kwestia przyczyn, przez które Hayden targnął się na własne życie, a playlista, która ponoć miała pomóc Samowi to zrozumieć, wcale nie okazuje się tak przydatna, jak można by było na to liczyć. Chłopak musi się też zmierzyć z dręczącą go myślą, że nawiązanie nowych znajomości byłoby zdradą wobec dopiero co utraconego przyjaciela. No i jest jeszcze kwestia tak zwanego tria bydlaków, dręczycieli Haydena, którym ktoś zaczyna wymierzać "sprawiedliwość", a Sam, zdezorientowany z braku snu i kilku innych przyczyn, zaczyna się zastanawiać, czy nie jest z tym w jakiś niepojęty sposób powiązany.

Przyznam od razu, że spodziewałam się czegoś innego, jakiegoś głębszego powiązania między playlistą a fabułą. Tymczasem "Playlist for the Dead" odebrałam przede wszystkim jako kolejną powieść typu "straciłem najbliższą mi osobę, ale okazało się, że nie jedyną, do której warto byłoby się odezwać", jako otwarcie się Sama na innych, na które dotąd nie miał szans, bo Hayden wzbraniał się przed tym rękami i nogami (co swoją drogą uważam za dość samolubne zachowanie, tak samo z resztą jak samobójstwo, nawet jeśli obawiał się, że on poszedłby wtedy w odstawkę). Na mojej opinii mógł też w pewnym stopniu zaważyć przeczytany ostatnio u Gosiarelli tekst, który pomógł mi stwierdzić, że właściwie nie przepadam za tematem samobójstw z tej przyczyny, że kompletnie nie mogę zrozumieć, jak można zdecydować się na tak drastyczny krok.
"To on nas tu zostawił, każąc wszystko rozgryźć na własną rękę i nie dając nam szansy na przeprosiny i zadośćuczynienie. Nigdy nie zrozumiem, jak pokrzywdzony, zagubiony i bezradny musiał się poczuć, aby uznać, że nie warto się dłużej starać."
Powieść ma jednak swoje plusy, do których należą chociażby humor, kilku sympatycznych bohaterów oraz piosenki z playlisty - po jednej na początku każdego rozdziału. Choć nie okazały się szczególnie pomocne, dobrze było wiedzieć, o jakich utworach była mowa oraz poznać nieco gust muzyczny Haydena i Sama (a może nawet znaleźć wśród tego wszystkiego kilka perełek). Do tego książka porusza też kilka ważnych zagadnień - radzenie sobie ze stratą i poczuciem winy, uświadomienie sobie, że świat nie kończy się na jednej czy dwóch osobach. Sugeruje też, że praktycznie nic nie jest czarno-białe, w każdym może być coś, czego byśmy się nie spodziewali i nawet najgorsze zachowania zwykle mają swoje przyczyny choćby nawet ich nie uzasadniały. Do tego jeszcze kwestia obwiniania siebie lub innych, sytuacji, gdy winy nie da się definitywnie zrzucić na jedną osobę oraz poczucia winy, które nęka i będzie nękać niezależnie od tego, jak wiele usprawiedliwień i słów pocieszenia się usłyszy.

Mimo to w ogólnym rozrachunku książka mnie nie porwała, co jest przykre tym bardziej, że wiele się po niej spodziewałam. Wciąż czekałam na jakieś wielkie bum i go nie otrzymałam, dlatego też nie potrafię bez mrugnięcia okiem polecić Wam tej książki. Nie jest jednak zła, więc jeśli mimo wszystko wciąż jesteście jej ciekawi, nie zamierzam jej Wam odradzać. Ostatecznie nie uważam spędzonego przy niej czasu za stracony.