wtorek, 29 listopada 2016

V. Schwab "Mroczniejszy odcień magii"

Wydawnictwo: Zysk i S-ka  |  Liczba stron: 402  |  Seria: Odcienie magii (1)
W dawnych czasach istniały obok siebie cztery światy. Chociaż obecnie różnią się od siebie praktycznie wszystkim, w każdym z nich znajdowało się miasto o nazwie Londyn, a ludzie z choćby odrobiną magicznych umiejętności mogli bez większego trudu przemieszczać się między nimi. Taki stan rzeczy nie trwał jednak wiecznie. Jeden ze światów nie potrafił - a może nie chciał - utrzymać magii w równowadze, co doprowadziło do jego upadku. Pozostałe światy odcięły się więc od niego, pozostawiając Czarny Londyn w postępującym chaosie. Od tej pory zaczęły narastać miedzy nimi różnice - Londyn Szary stopniowo zapominał o magii, skupiając się na rozwoju technicznym; Londyn Czerwony w dalszym ciągu z powodzeniem prosperował; tymczasem Londyn Biały, w najbliższym sąsiedztwie Czarnego, zaczął podupadać, trawiony nieustanną walką o magię, władzę, życie.

Obecnie tylko nieliczni mogą poruszać się między światami. Są to antari, magowie krwi. Jest ich dwóch - Kell z Czerwonego i Holand z Białego Londynu. Naszym głównym bohaterem jest ten pierwszy, przybrany syn królewskiej rodziny, który pełni rolę posłańca między poszczególnymi światami. Warto zauważyć, że ma on pewne nietypowe, a nawet nielegalne hobby, konkretnie kolekcjonowanie przedmiotów z różnych Londynów oraz pośredniczenie w transakcjach. Pewnego razu zostaje wmanewrowany w przetransportowanie pewnej paczki, a jej zawartość już wkrótce sprowadza na Kella poważne kłopoty… W międzyczasie poznamy także kilka osób z Szarego Londynu, przede wszystkim zaradną złodziejkę z ambitnymi marzeniami, która odegra w tej historii ważną rolę.

Podoba mi się pomysł na tę powieść. Od samego początku czuje się tutaj magię, a ta, jak sam tytuł wskazuje, nie zawsze jest dobra. Kell ze względu na swoją pozycję jest powszechnie szanowany, ale jego odmienność sprawia też, że zwykli ludzie żywią względem niego obawę, a sam Kell nie czuje się prawdziwym członkiem rodziny królewskiej. Mimo wszystko jego sytuacja zdaje się o wiele lepsza niż ta Hollanda, antariego na usługach bezwzględnych władców Białego Londynu. A jak bardzo, jeszcze się przekonacie. Dotąd prowadzący względnie spokojne życie Kell znajdzie się w prawdziwym niebezpieczeństwie, przekona się, jak okrutna potrafi być rzeczywistość i będzie musiał podjąć walkę, której stawką będzie utrzymanie równowagi pomiędzy światami. Na szczęście nie będzie musiał podejmować tej walki sam.

"Jakże niewiele wiesz o wojnie. Bitwy można toczyć z zewnątrz, ale wojny wygrywa się, będąc w centrum zdarzeń."

"Mroczniejszy odcień magii" zwrócił moją uwagę już jakiś czas temu, jeszcze przed premierą (zachwycałam się wtedy chociażby okładką zagranicznego wydania), jednak nie czytałam o nim za wiele. Później stwierdziłam, że pozwolę tej książce się zaskoczyć, dlatego nie wgłębiając się nawet w fabułę (magia w tytule wystarczyła), zaczęłam czytać. Decyzji nie żałuję, jednak przyznam, że spodziewałam się czegoś więcej, czegoś, co naprawdę mnie zaskoczy, zachwyci, tymczasem chociaż spodobał mi się wykreowany przez autorkę świat, a bohaterów polubiłam, jakoś nie udało mi się w pełni zatopić w tej powieści (ale może to kwestia sięgnięcia po nią w nie najlepszej na to chwili?). Z początku żałowałam, że nie została zachowana oryginalna okładka, jednak mając książkę już w rękach doszłam do wniosku, że i ta nieźle się prezentuje, choć jej urok jest nieco subtelniejszy i lepiej dostrzegalny na żywo.

Chociaż "Mroczniejszy odcień magii" nie do końca spełnił moje oczekiwania, naprawdę miło spędziłam przy tej książce czas. Tak naprawdę wydaje mi się, że mogłaby pozostać samodzielną powieścią - większość wątków zostało jako tako pozamykanych i autorka nie pozostawia nas z pytaniami, na które koniecznie chcemy poznać odpowiedź. Ponieważ jednak mamy do czynienia z trylogią, chętnie skorzystam z okazji na bliższe przyjrzenie się wykreowanym przez Victorię Schwab światom. Co więcej, po przeczytaniu opisu (po angielsku) jestem bardzo ciekawa kolejnej części, a więc czekam na polskie wydanie.
"Kłopot z magią polega na tym, że nie jest ona kwestią mocy, lecz równowagi. W przypadku zbyt małej mocy stajemy się słabi. Zbyt dużo mocy - i stajemy się kimś zupełnie innym."

środa, 23 listopada 2016

Muzycznie: Panic! at the Disco "Too weird to live, to rare to die!"

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze mi się chciało, napisałam parę recenzji płyt. Uznałam, że znów zacznę od czasu do czasu pisać o muzyce, jednak obecnie nawet nie zamierzam się silić na uznanie mojej pisaniny za recenzje - będą to raczej dość luźne przemyślenia, bez żadnych technicznych szczegółów (chociaż i wcześniej raczej ich nie było) czy ogólnych informacjach o wykonawcy.
Panic! at the Disco słucham już od dłuższego czasu, jednak dopiero jakiś rok temu zaopatrzyłam się w jedną z ich płyt. Mój wybór padł na "Too weird to live, to rare to die!", a powodem był… interesujący tytuł i naprawdę ładna okładka (tak, wiem, świetne uzasadnienie ;D). Znałam jedynie dwie piosenki ("This is gospel" i "Girls/Girls/Boys", obie bardzo polecam) z całego albumu, więc reszta była dla mnie zagadką.    ♫ poniższa piosenka ma dość... interesujący teledysk ;D
Po pierwszym odsłuchaniu byłam trochę zaskoczona. Płyta wydawała mi się jakaś… bardziej popowa niż przypuszczałam (chociaż może bardziej chodziło mi o nieco elektryczne brzmienie niektórych fragmentów), jednak powoli to wrażenie mijało (albo się przyzwyczaiłam) i z prawdziwą przyjemnością zasłuchiwałam się w kolejnych utworach. Jedną z piosenek ("Miss Jackson") Brendon Urie śpiewa razem z LOLO, o której wcześniej nie słyszałam. "Vegas Lights" ma nietypowy początek - odliczające dzieci (które słychać także w dalszej części) oraz dźwięki kojarzące się z kasynem. Co by tu więcej napisać? W tej chwili uwielbiam już wszystkie piosenki z tej płyty i właściwie nie potrafiłabym wybrać ulubionej, każda jest inna, a to, na którą się akurat zdecyduję, zależy raczej od mojego nastroju. A! Dodam jeszcze, że podoba mi się, gdy ostatnia piosenka na płycie w jakiś sposób nawiązuje do końca (podobnie jest na przykład u Placebo, o których napiszę innym razem), sama nie wiem dlaczego. W tym przypadku jest to spokojne, wręcz melancholijne "The end of all things".
Teraz z kolei marzy mi się ich najnowsza płyta - "Death of a bachelor", z której znam już kilka piosenek i każdą z nich uwielbiam. Tytułowy utwór (koniecznie posłuchajcie!) bardzo długo nie dawał mi spokoju (i wzajemnie), potem przyszedł czas na żywsze utwory, ale o tym może już napiszę kiedy indziej, o ile nowa płyta trafi w moje ręce. I już tak na koniec uraczę Was jeszcze jedną piosenką, koniecznie z teledyskiem. Bardzo podoba mi się to, że na początku został tu użyty fragment "This is gospel", dzięki czemu zespół stworzył jakby jej kontynuację w następnym utworze, "Emperor's new clothes" (również na dłuuugo wpadł mi w ucho).

piątek, 18 listopada 2016

L. Oliver "Delirium"

Wydawnictwo: Otwarte  |  Liczba stron: 360  |  Seria: Delirium (1)
Amor deliria nervosa. Straszna choroba mogąca doprowadzić do szaleństwa, a nawet śmierci, kiedyś znana jako… miłość. Wynaleziono na nią jednak lekarstwo i Lena wprost nie może się doczekać, aż stanie się jedną z wyleczonych. Remedium można jednak podać dopiero po ukończeniu osiemnastu lat - w przeciwnym wypadku naraża się pacjenta na poważne skutki uboczne. I Lena wierzyła w to wszystko - dlaczego miałaby nie wierzyć? Przecież sama widziała, co choroba zrobiła z jej matką, jak zachowywała się jej siostra na krótko przed zabiegiem. A jednak na kilka miesięcy przed osiemnastymi urodzinami świat Leny ulega zmianie. Przyjaciółka, którą, jak do tej pory sądziła, zna najlepiej, okazuje się mieć przed nią pewne sekrety. Sporadycznie do głosu dochodzi przekorna natura dziewczyny, która każe jej wypowiedzieć się szczerze, zamiast ograniczyć się do jednej z bezpiecznych odpowiedzi. Przede wszystkim jednak Lena poznaje Aleksa, który stopniowo otwiera jej oczy na to, czego do tej pory nie chciała dostrzec…

Jak wyglądałoby życie w świecie, w którym miłość uważana jest za chorobę? "Delirium" daje nam tego wyraźny przykład. Autorka naprawdę ciekawie i dość szczegółowo wykreowała rzeczywistość swoich bohaterów. Ogrodzenia pod napięciem, wszechobecne zakazy i propaganda, godzina policyjna, patrole, a przede wszystkim powszechne przekonanie, że właśnie tak powinno to wyglądać. Ludzie boją się miłości, dlatego dobrowolnie poddają się zarówno zabiegowi, jak i ograniczeniom. Realność wykreowanego przez autorkę świata pogłębiają także różnego typu cytaty na początku każdego rozdziału - fragmenty podręczników, obowiązujących zasad, opinii ekspertów czy dziecięcych wierszyków i wyliczanek. Wszystko to stanowi ciekawy dodatek i pomaga zrozumieć, co wpaja się do głów tamtejszemu społeczeństwu.

"Miłość – najbardziej zdradliwa choroba na świecie: zabija cię zarówno wtedy, gdy cię spotka, jak i wtedy, kiedy cię omija. Ale to niedokładnie tak. To skazujący i skazany. To kat i ostrze. I ułaskawienie w ostatnich chwilach. Głęboki oddech, spojrzenie w niebo i westchnienie: dzięki ci, Boże. Miłość – zabije cię i jednocześnie cię ocali."

A jak wypadło to, co w tym świecie zakazane? Wątek romantyczny oceniam całkiem pozytywnie. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Sympatia czy zauroczenie może tak, jednak uczucia Leny kiełkowały stopniowo i dziewczyna nie zaakceptowała ich tak od razu - w końcu było to coś sprzecznego z wszystkim, czego do tej pory chciała, w co wierzyła. Jej wahania mają więc swoje uzasadnienie, a lata takiego, a nie innego wychowania nie dają się zastąpić nowym sposobem myślenia ot tak, bez mrugnięcia okiem. Jej przyjaciółka szybciej i właściwie sama z siebie zaczyna się buntować (choć nieznacznie) przeciwko sztywnym regułom, podczas gdy w Lenie wciąż dają o sobie znać dawne doświadczenia. A Alex? To bohater, którego łatwo polubić, jakby powiew świeżości w świecie, w którym ludzie boją się wyrażać własne emocje, zwłaszcza te silne. O pozostałych postaciach właściwie nie ma sensu za wiele pisać, większość z nich to osoby już po zabiegu, przez co ich emocje są przytłumione i nie ma w nich zbyt wielu charakterystycznych cech.

Zastanawiałam się, czy nie dać "Delirium" wyższej oceny, jednak ostatecznie pozostałam przy tej. Powieść nie powaliła mnie na kolana, nie oczarowała w jakiś szczególny sposób, jednak nie pozostała mi także całkowicie obojętna. Podobało mi się stopniowo rozwijające się uczucie między Leną i Aleksem, doceniam wykreowany przez autorkę świat i chętnie przekonam się, jak wypadła kolejna część trylogii.

"Życie nie jest życiem, jeśli się przez nie tylko prześlizgniesz. Wiem, że jego istota polega na tym, by znaleźć rzeczy, które mają znaczenie, i trzymać się ich, walczyć o nie i nie odpuścić."

niedziela, 13 listopada 2016

Shin Towada "Tokyo Ghoul: Codzienność" [LN]

Wydawnictwo: Waneko  |  Ilość stron: 240
"Tokyo Ghoul: Codzienność" to zbiór opowiadań z życia ghuli oraz tych, którzy - nawet nieświadomie - się z nimi zadają. Aby sięgnąć po tę light novel nie trzeba znać całej głównej serii, jednak pewna wiedza o postaciach i wydarzeniach z mangi (czy też z anime), pomimo znajdującego się na początku spisu bohaterów, byłaby bardzo pomocna. Opowiadania nie są długie, żadne z nich nie przekracza pięćdziesięciu stron, a biorąc do tego pod uwagę format nowelki, czyta się je bardzo szybko.

Pierwsze z opowiadań, "Biblia", obejmuje pewien czas przed i po tym, jak Kaneki stał się ghulem, a naszym narratorem jest tu Hide. Chłopak, zaczepiony przez dwójkę studentów z Okultystycznego Koła Naukowego, którzy zaczynają wypytywać go o nawyki żywieniowe przyjaciela, postanawia pomóc im w badaniach i tym samym dowieść, że Kaneki ghulem nie jest. "Bentou" na przykładzie Touki i Yoriko pokazuje, jak ciężkie dla ghula może być utrzymanie bliskich (a szczególnie przyjacielskich) relacji ze zwykłymi ludźmi. Obserwujemy, jak Touka zmaga się z wieloma trudnościami, często postępuje wbrew sobie, by dopasować się do świata ludzi. Zadaje sobie czasem pytanie po co to wszystko, choć jednocześnie wie, że towarzystwo Yoriko jest jej zbyt drogie, by miała tak po prostu odpuścić.

Kolejne opowiadanie, "Zdjęcie", nie było mi obce, znałam je już wcześniej z OVA "Tokyo Ghoul: Pinto" (wspomniałam o nim tutaj). Jest to historia o początkach znajomości Tsukiyamy z Chie Hori, która pewnego wieczoru przyłapała naszego Smakosza w czasie posiłku i zrobiła mu zdjęcie. Pewnie najrozsądniejszym posunięciem ze strony ghula byłoby natychmiastowe jej uciszenie, jednak uważana w szkole za dziwaczkę Hori wzbudziła w nim ciekawość swoim niecodziennym zachowaniem. A więc: zabić czy oswoić? "Przyjazd do Tokio" opowiada o ghulu z aspiracjami na muzyka, który po przeprowadzce do Tokio musi przyzwyczaić się do życia w nowym miejscu, przy czym najchętniej trzymałby się z daleka od innych przedstawicieli swojego gatunku. Historia ta częściowo łączy się z pierwszym opowiadaniem, a do tego możemy tu spotkać parę znanych nam już postaci.

Dalej mamy "Zakładkę", której akcja dotyczy Hinami, dotąd siedzącej całymi dniami w mieszkaniu Touki. Kaneki postanawia zabrać dziewczynkę do biblioteki i na jednej wizycie się nie kończy. Z początku aż miło było czytać o tym, jak Kaneki odnosi się do książek, a Hinami z coraz większym entuzjazmem lawiruje między bibliotecznymi półkami (mój wewnętrzny mól książkowy był z nich dumny). Później jednak i w tę historię wkrada się przykra rzeczywistość w postaci komplikacji, na jakie ghule prędzej czy później muszą się natknąć, znów przypominając o przykrych ograniczeniach. A jeśli przypadkiem chcielibyście się dowiedzieć nieco więcej o ghulu, którego Kaneki przyłapał w pierwszym tomie mangi na posiłku, z pomocą przychodzi ostatnie i najkrótsze z opowiadań, "Yoshida", które nieco przybliży Wam postać tego pracującego w klubie fitness ghula.

Opowiadania bywają lepsze i gorsze, poza tym nie wnoszą właściwie nic ważnego do fabuły, ale jako ciekawostkę nie zaszkodzi ich przeczytać. "Biblia" pokazuje na przykład, że chociaż Hide może się zachowywać wręcz głupio, to jednak potrafi być całkiem sprytny. "Bentou", gdyby nie istnienie ghuli, byłoby po prostu historią o tym, jak czasami ciężko zrobić pierwszy krok na drodze do pogodzenia się i jak mijający czas utrudnia to jeszcze bardziej. "Zdjęcie" ma najbardziej humorystyczny wydźwięk i całkiem miło je wspominam, a "Przyjazd do Tokio" opisuje bardzo specyficzne jak na ghula dzieciństwo, co samo w sobie jest ciekawe. "Zakładka", jak już wspomniałam, ujęła mnie obecnością książek, z kolei "Yoshida" ukazuje codzienność niezbyt bystrego, jednak chcącego żyć uczciwie ghula.

W kwestii pojawiających się co jakiś czas ilustracji może nie ma rewelacji, ale tragicznie też nie jest (chociaż biorąc pod uwagę, że naprawdę nie ma ich wiele, można było poświęcić im więcej uwagi…). Nie są to dzieła sztuki, wielu szczegółów tu nie uświadczymy, a o zjawiskowych tłach można na wstępie zapomnieć (ba! W tle praktycznie nigdy niczego nie ma). Podoba mi się za to fakt, że nie zawsze zajmują całą stronę i często występują w postaci kilku kadrów. Tłumaczenie wydaje mi się w porządku, dobrze się to wszystko czyta, a zastrzeżenia miałabym jedynie do pewnego momentu, kiedy w czasie ataku ghula nagle dostajemy informację na temat tego, czym jest kagune - myślę, że lepiej byłoby to po prostu umieścić w przypisie. Wychwyciłam też jedną literówkę. Wydanie jest ładne, pasujące do mangowej serii, jednak nie zaszkodziłoby, gdyby okładka była z sztywniejszego papieru. W środku znajdziemy rozkładaną kolorową ilustrację, całkiem ładną i w przeciwieństwie do reszty dość szczegółową.

Nie ma się co czarować, "Tokyo Ghoul: Codzienność" nowelką najwyższych lotów nie jest, jednak będzie stanowić dość ciekawy dodatek dla fanów serii, zwłaszcza tych, którzy chcieliby spojrzeć na świat ghuli z nieco zwyczajniejszej strony i to nie tylko z perspektywy bohaterów ważnych dla głównej fabuły. Czyta się szybko, więc tak czy inaczej nie stracicie na nią zbyt wiele czasu. Ja nie żałuję, chociaż wątpię, żebym kiedykolwiek wróciła do tych opowiadań. A! I taki szczegół na koniec, szkoda, że w żadnym z nich nie pojawił się Uta.

środa, 9 listopada 2016

R. Riordan "Złodziej pioruna"

Wydawnictwo: Galeria Książki  |  Ilość stron: 360  |  Seria: Percy Jackson i bogowie olimpijscy (1)
Dwunastoletni Percy Jackson nie chciał być nikim wyjątkowym. Wystarczyłoby mu całkiem zwyczajne życie, a jednak nie było mu to dane. Nie potrafił na długo zagrzać miejsca w żadnej szkole. Zaklasyfikowany jako chłopak z problemami (dysleksja, ADHD) nie ma lekko, jednak wciąż jest to dość normalne życie… Przynajmniej do chwili, kiedy wszystko się zmienia, a Percy dowiaduje się, że jest herosem (tak, takim jak z mitologicznych opowieści), bogowie istnieją, a jego przyjaciel to tak naprawdę satyr. Ah, jeszcze jedno, Zeus z Posejdonem pokłócili się o ukradziony piorun i to właśnie nasz bohater będzie musiał go odzyskać. To tak w skrócie.

Percy'ego znałam już z filmów, jednak z sięgnięciem po książkową serię bardzo długo zwlekałam. Dlaczego? Po części pewnie z obawy, że jednak nie sprosta moim oczekiwaniom (pomimo tak wielu fanów), trochę mógł też przyczynić się do tego wiek bohaterów, jednak okazuje się, że tak naprawdę nie miałam się czym martwić. Fakt, z powodu obejrzanego kiedyś filmu nie wszystko było dla mnie niespodzianką (także - a może zwłaszcza - w tych ważniejszych kwestiach), jednak nie przeszkodziło mi to w czerpaniu przyjemności z lektury. Poza tym akcja w książce jest zdecydowanie bardziej rozbudowana. Dzieje się sporo, nie brakuje ani humoru, ani akcji i niebezpieczeństw.

"Prawdziwy świat jest tam, gdzie są potwory. Dopiero tam przekonujesz się, ile jesteś wart."

Jeśli chodzi o wiek bohaterów, tak naprawdę w niczym mi nie przeszkadzał. Jak na te okoliczności nie byli ani zbyt dziecinni, ani zbyt dorośli (no i to jednak herosi… oraz satyr), a same postaci wywarły na mnie dobre wrażenie. Są dość charakterystyczni i da się ich lubić (w każdym razie część z nich), w mniejszym lub większym stopniu widać też w nich podobieństwo do ich mitologicznych pierwowzorów (a w przypadku herosów - rodziców). Moją uwagę zwrócił Ares, który przypominał mi trochę Lokiego (chociaż powiedziałabym, że był bardziej w gorącej wodzie kąpany niż nordycki bóg kłamstwa Ćwieka). A skoro już o mitologicznych wpływach mowa, Riordan przedstawił całkiem ciekawą koncepcję świata, w którym bogowie naprawdę istnieją, wpływają na niego w ten czy inny sposób (choć najwyraźniej głównie zakochują się w śmiertelnikach) i często idą wraz z postępem. Z chęcią poznam kolejnych bogów w wersji Riordana.

Przyznaję, niepotrzebnie tak długo zwlekałam z sięgnięciem po tę serię i od teraz mam nadzieję stopniowo to nadrabiać. "Złodziej pioruna" stanowi dobre wprowadzenie, które może i bardziej spodobałoby się nieco młodszemu czytelnikowi, jednak i starsi nie powinni się przy nim nudzić, a możliwość poznania greckiego panteonu z nieco innej strony - przynajmniej moim zdaniem - brzmi zachęcająco.

"Zabawne, do jakiego stopnia ludzie potrafią sobie coś ubzdurać i następnie 
naginać wszystko do swojej wersji wydarzeń."

piątek, 4 listopada 2016

Podsumowanie anime na lato 2016

Ten sezon anime zaczął się dla mnie właściwie dość późno (jakoś nie chciało mi się oglądać) i sporo serii nadrabiałam dopiero pod koniec, jednak było warto. Ogólnie rzecz biorąc uważam sezon letni za całkiem udany. ^^ Obejrzałabym jeszcze "D.Gray-man Hollow" gdyby nie to, że wciąż nie dokończyłam poprzedniej serii (ale powoli to nadrabiam!). Z kolei "91 Days" zostawiłam sobie na sam koniec i prawie nie zdążyłam...

91 Days
Liczba odcinków: 12
Ocena: 7

Tę serię postanowiłam sobie zostawić na koniec, kiedy już ukażą wszystkie odcinki, a zdecydowałam się na nią w chwili, kiedy dowiedziałam się, że za opening odpowiadało Ling Tosite Sigure. Bardzo racjonalny powód prawda? Później dowiedziałam się jednak, że nie tylko dlatego warto zwrócić na nią uwagę. Zawsze miło dla odmiany trafić na anime o poważniejszej tematyce, a "91 Days" właśnie do takich się zalicza. Zemsta jako jedyny powód do życia, wystawianie się z jej powodu na niebezpieczeństwo, nieraz działanie wbrew własnym przekonaniom, a także pielęgnowanie własnej nienawiści. Podsycanie jej w obawie przed utratą jedynego życiowego celu.
Tak naprawdę spodziewałam się po tej serii czegoś więcej. Myślałam, że będzie naprawdę wyjątkowa, że wbije mnie w fotel. Tak, z zainteresowaniem śledziłam kolejne wydarzenia. Tak, było warto i polecam, zwłaszcza że Avilio (czy też Angelo) nie jest człowiekiem z kamienia niezachwianie wierzącym w słuszność swojej zemsty. Po prostu... do wyższej oceny czegoś zabrakło. Ale i tak warto.

Arslan Senki: Fuujin Ranbu
Liczba odcinków: 8
Ocena: 7

Z początku zdziwiła mnie taka ilość odcinków, ale jeśli dzięki temu można było uniknąć niepotrzebnych dłużyzn, to czemu nie? I rzeczywiście, jak na te wydarzenia czasu było w sam raz, choć to wciąż nie koniec tej historii (mam nadzieję, że na kontynuację nie będzie trzeba długo czekać). Już pierwszy odcinek przynosi spore zaskoczenie, a wkrótce sytuacja Arslana zmienia się diametralnie. Wciąż ma jednak przy sobie wiernych towarzyszy (i wszystkich ich uwielbiam). Z przyjemnością śledziłam kolejne wydarzenia, a dodatkowym plusem jest to, że było na co popatrzeć - naprawdę lubię projekty postaci stworzone przez Hiromu Arakawę. Jeśli chodzi o muzykę, możemy tu usłyszeć znane z poprzedniej części głosy - Eir Aoi w openingu (podobała mi się tamta animacja ^^) i Kalafinę w endingu.

Fudanshi Koukou Seikatsu
Liczba odcinków: 12
Ocena: 6+

Po tym, jak krótkie są rozdziały mangi mogłam się spodziewać, że i tutaj będę miała do czynienia z krótkometrażówką, a jednak i tak jakoś mnie to zaskoczyło. Z drugiej strony czasami właśnie ze względu na tak krótkie odcinki najchętniej zabierałam się właśnie za to anime. No cóż, jest zabawnie (mniej lub bardziej), zwłaszcza jeśli u Gucchiego (jak nazywa głównego bohatera przyjaciel) można dostrzec znajome reakcje. Pozostałe postaci dopełniają całość, chociażby fujoshi Nishihara, z którą Sakaguchi może prowadzić naprawdę żywiołowe dyskusje, kolejny fudanshi, a także Nakamura, który tak już przywykł do zachowania naszego głównego bohatera, że czasami nawet jego samego to dziwi. Króciutki ending był prosty i całkiem chwytliwy. To był naprawdę miły przerywnik, więc szkoda, że to już koniec.

Fukigen no Mononokean
Liczba odcinków: 13
Ocena: 6

Nie zamierzam ukrywać, że anime bardzo szybko przypadło mi do gustu i to w takim stopniu, że było to dla mnie aż zaskakujące, zwłaszcza że nie potrafiłam dokładnie określić, co tak bardzo ujęło mnie w tej serii. Może chodzi o klimat całości? Na pewno po części jest to zasługa Puszka, który jest naprawdę przesłodki! ♥ Z początku dziwiłam się, że nagła umiejętność dostrzeżenia przez Ashiyę youkai pozostała bez komentarza, jednak kilka odcinków później zdarzyło się coś, co pozwoliło mi sądzić, że taki stan rzeczy nie będzie się utrzymywał do samego końca. Niestety, choć kwestia ta została jako tako poruszona, to jednak wciąż nie wydaje mi się to wystarczające, zwłaszcza po wspomnianym wydarzeniu. Kreska może nie jest fenomenalna, ale podoba mi się. Zwłaszcza gdy akcja dzieje się w zaświatach - wtedy kontury są fioletowe, kolory intensywniejsze i wszystko nabiera jakiegoś baśniowego klimatu. Opening jest trochę przesłodzony z tymi wszystkimi kwiatkami i tak dalej, jednak piosenka wpada w ucho, a w endingu podoba mi się to, że śpiewają go seiyuu głównych bohaterów. Ocena pozostaje jednak taka a nie inna, ze względu na to, że właściwie wciąż niewiele się dowiedziałam. Anime zachęciło mnie jednak do sięgnięcia po mangę.

Mob Psycho 100
Liczba odcinków: 12
Ocena: 7

Jak mogłabym sobie odpuścić kolejną pracę twórcy One Punch Mana? Tym razem mamy do czynienia z całkiem inną, specyficzną kreską, nieco bliższą oryginalnym rysunkom autora (na szczęście nie za bardzo), co uważam za zaletę serii. Znów skupiamy się na bardzo silnym bohaterze, tym razem jednak chodzi o moce psychiczne, a sam Mob niechętnie ich używa. I ma za swojego mistrza oszukańczego egzorcystę (tak, Mob jest bardzo łatwowierny). Normalnie ktoś taki jak Reigen wkurzałby mnie niemiłosiernie (i w sumie bywa, że aż nie mogę go znieść), jednak w tym konkretnym przypadku nie jest on wyłącznie oszustem żerującym na umiejętnościach Moba. Potrafi mieć na niego dobry wpływ, doradzić mu, dodać pewności siebie, której chronicznie mu brakuje… No i w tych swoich oszustwach potrafi być bardzo przekonujący, przynajmniej czasami. Poza tym podoba mi się to, że później bratu Moba zostało poświęcone więcej uwagi. A koniec? Koniec był dziwny. Dziwny, ale ciekawy i jakoś pasował do tej serii. Podobał mi się opening z tym odliczaniem oraz towarzyszącą mu kompletnie pokręconą animacją. Z kolei ending nie zwrócił za bardzo mojej uwagi.

Orange
Liczba odcinków: 13
Ocena: 7

Manga już za mną, więc byłam bardzo ciekawa, czy anime jej dorówna. Na szczęście udało się i naprawdę przyjemnie oglądało mi się tę serię (nawet jeśli od czasu do czasu przeszkadzały mi jakieś typowe dla shoujo momenty). W kwestii kreski było w porządku, podobały mi się zwłaszcza tła, jednak projekty postaci straciły niestety sporo ze swojego mangowego uroku.



ReLIFE
Liczba odcinków: 13
Ocena: 8

Przyznam, że z początku jakoś nie byłam przekonana do tej serii, jednak moje wątpliwości szybko się rozwiały, kiedy już zaczęłam oglądać (a ponieważ wszystkie odcinki zostały udostępnione od razu, całe anime mogłam pochłonąć w dwa dni). Jest naprawdę zabawnie, choć to ten typ humoru, który może nieco zaboleć jeśli trafi w czułe miejsce. Przyjemnie było obserwować, jak Kaizaki wykorzystuje swoje życiowe doświadczenie, by doradzać innym, a także jak z początku ciężko było mu na nowo przywyknąć do licealnego życia. Znalazło się więc zarówno miejsce na humor, jak i poważniejsze sprawy. Ciekawym dodatkiem były sporadyczne porównania z pierwszym obiektem eksperymentu, który, jak można było przypuszczać ze zdawkowych informacji, nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Wzmagało to chęć dowiedzenia się czegoś więcej na ten temat. W kwestii grafiki i muzyki seria nie zabłysła - jest raczej w porządku, ale właściwie nic ponadto. Opening mogę pochwalić za animację, która wydawała mi się jakaś pozytywna. Z kolei ending w każdym odcinku był inny, przez co żadnego z nich nie zapamiętałam.

Servamp
Liczba odcinków: 12
Ocena: 7-

Na mangę, chociaż została wydana w Polsce, się nie zdecydowałam, ale uznałam, że mogę przynajmniej zerknąć na anime. Nie nastawiałam się na coś szczególnie dobrego, jednak seria zdołała mnie dość pozytywnie zaskoczyć. Przede wszystkim przyjemnie mi się ją oglądało, spodobali mi się także bohaterowie (Kuro! ♥), nawet jeśli bywało dość schematycznie i muszę przyznać, że anime zachęciło mnie do sięgnięcia po mangę (może niedługo na nią zerknę).
Dziwi mnie ciężkie brzmienie openingu (do którego jednak da się przywyknąć), a jeszcze bardziej to, jak kontrastuje z radosnym endingiem (i jego taneczną animacją).

Shokugeki no Soma: Ni no Sara
Liczba odcinków: 13
Ocena: 7

Skoro już pierwsze odcinki miałam okazję obejrzeć na Otaku Campie, to uznałam, że zabiorę się za resztę (chociaż naprawdę lepiej oglądało mi się tę serię w większym gronie). Co prawda w pewnej chwili nieco straciłam zapał, ale nie odpuściłam. Zastanawiałam się, czy kontynuacja nie skończy z nieco niższą oceną i chyba właśnie tak by było, gdyby nie to, że seria na pojedynkach nie poprzestała - rozpoczął się kolejny wątek, który po prostu przyjemnie mi się oglądało, więc nie mam zamiaru narzekać.


Re:Zero kara Hajimeru Isekai Seikatsu
Liczba odcinków: 25
Ocena: 7+

*kontynuacja poprzedniego sezonu
Lubię to anime za to, jak bardzo potrafi być nieprzewidywalne, a także jak wiele elementów musi wziąć pod uwagę Subaru, by jego plany się powiodły. Twórcy zdecydowanie go nie oszczędzają, raz po raz rzucając mu kłody pod nogi. A jego załamania, desperacja? Wszystko to zostało ciekawie ukazane (chociaż czasami zdawało się wręcz przerysowane). Podoba mi się też to, że zwykle dla przedłużenia akcji pomijany był opening lub ending. Poza tym Rem okazała się całkiem interesującą postacią... w przeciwieństwie do Emilii, która niestety nie miała za wiele okazji, żeby się wykazać i pozostaje raczej tą półelfką, której Subaru za wszelką cenę chce pomóc. Nie została także wyjaśniona kwestia jego powrotów do życia. No ale mimo wszystko myślę, że było warto i chętnie obejrzę kontynuację, jeśli tylko się ukaże.

Tales of Zestiria the X
Liczba odcinków: 1+12
Ocena: 8

No cóż, to anime już samą oprawą wizualną robi ogromne wrażenie. Tła są naprawdę niesamowite i - na całe szczęście - w połączeniu z postaciami nie stanowią rażącego kontrastu, ale pasują do siebie. W odcinek zerowy jakoś ciężko mi się było wkręcić, za to właściwa seria bardzo szybko mi się spodobała i nawet nie zauważałam, kiedy mijały mi kolejne odcinki. W sporej mierze była to zasługa duetu Sorey i Mikleo, których po prostu świetnie się oglądało. Na plus także postać Alishy, która nie jest typową księżniczką. Zapowiedzi stylizowane na grę były naprawdę świetnym pomysłem (te miny Mikleo xD). A muzyka? Opening był naprawdę świetny, główny ending w porządku, jednak moją szczególną uwagę zwrócił jeden z dodatkowych endingów (Superfly "White Light").

Do dokończenia kiedyś… chyba:

Amaama to Inazuma
Liczba odcinków: 3/12

Zaczęłam to anime z myślą, że może być uroczo - tak to często bywa, gdy w grę wchodzą dzieci. Ojciec próbujący podołać wychowaniu córki samotnie, któremu całkiem nieźle to wychodzi z wyjątkiem faktu, że w przypadku jedzenia polega na sklepowych bentou i mrożonkach. W końcu postanawia to zmienić, a z pomocą przychodzi uczennica, która nie chce, by rodzinna restauracja stała cały czas zamknięta. Tak rozpoczyna się wspólne gotowanie (choć Kouhei ma wątpliwości, czy tak wypada). No i cóż… nie porwało mnie. Okej, bywa uroczo, ale czasami jest po prostu zbyt infantylnie i to nie tylko ze względu na małą Tsumugi, ale Iidę, która, zwłaszcza kiedy w grę wchodzi jedzenie, potrafi mieć naprawdę dziecinne reakcje.

Cheer Danshi!
Liczba odcinków: 2/12

Miałam wcale tego nie oglądać, ale uznałam, że jednak zerknę na wykonujących akrobacje chłopców. W każdym razie taki był plan, jednak po pierwszym odcinku wciąż niewiele dostałam - klubowa działalność wciąż była dopiero w powijakach, trzeba było zebrać drużynę, a do tego choć trochę podszkolić osoby będące kompletnymi laikami. Przyznam szczerze, że z początku uważałam tę serię za kompletną stratę czasu, jednak wygląda na to, że niekoniecznie tak jest i myślę, że kiedyś mogłabym jeszcze dokończyć to anime.


Handa-kun
Liczba odcinków: 2/12

Prawda jest taka, że zdecydowałam się na to anime dlatego, że bardzo polubiłam "Barakamon". Niestety, jedno z drugim nie ma nic wspólnego poza głównym bohaterem. Klimat tych dwóch serii jest całkowicie różny, a Handę opisałabym tutaj jako niedorobionego Sakamoto. Niedorobionego, ponieważ choć jest idolem praktycznie wszystkich, to sam jest przekonany, że wszyscy go nienawidzą, co strasznie mnie denerwuje. To nieporozumienie z jego strony nie przeszkadza jednak innym uważać wszystkiego, co robi za niemal objawienie. A opening? Handa-kupidynek? Jakieś supermoce? Odpuszczę sobie. Może kiedyś dokończę, ale w tej chwili kompletnie nie mam ochoty na coś takiego.

Porzucone:
Berserk
Liczba odcinków: 1/12

Dawno, dawno temu… no może nie tak dawno, ale nie pamiętam już kiedy, przeczytałam kawałek Berserka, ale tylko kawałek. Pomyślałam więc sobie, że mogłabym go lepiej poznać dzięki temu anime, jednak wygląda na to, że się przeliczyłam. Nie przebrnę przez to anime, już to wiem. A dlaczego? Po prostu aż nie mogę patrzeć na to CGI (a zwykle nie mam z tym większego problemu).




Muzyka:
91 Days OP - Ling Tosite Sigure "Signal"
Tales of Zestiria the X OP - FLOW "Kaze no Uta"
Tales of Zestiria the X ED - Superfly "White Light"