środa, 23 listopada 2016

Muzycznie: Panic! at the Disco "Too weird to live, to rare to die!"

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze mi się chciało, napisałam parę recenzji płyt. Uznałam, że znów zacznę od czasu do czasu pisać o muzyce, jednak obecnie nawet nie zamierzam się silić na uznanie mojej pisaniny za recenzje - będą to raczej dość luźne przemyślenia, bez żadnych technicznych szczegółów (chociaż i wcześniej raczej ich nie było) czy ogólnych informacjach o wykonawcy.
Panic! at the Disco słucham już od dłuższego czasu, jednak dopiero jakiś rok temu zaopatrzyłam się w jedną z ich płyt. Mój wybór padł na "Too weird to live, to rare to die!", a powodem był… interesujący tytuł i naprawdę ładna okładka (tak, wiem, świetne uzasadnienie ;D). Znałam jedynie dwie piosenki ("This is gospel" i "Girls/Girls/Boys", obie bardzo polecam) z całego albumu, więc reszta była dla mnie zagadką.    ♫ poniższa piosenka ma dość... interesujący teledysk ;D
Po pierwszym odsłuchaniu byłam trochę zaskoczona. Płyta wydawała mi się jakaś… bardziej popowa niż przypuszczałam (chociaż może bardziej chodziło mi o nieco elektryczne brzmienie niektórych fragmentów), jednak powoli to wrażenie mijało (albo się przyzwyczaiłam) i z prawdziwą przyjemnością zasłuchiwałam się w kolejnych utworach. Jedną z piosenek ("Miss Jackson") Brendon Urie śpiewa razem z LOLO, o której wcześniej nie słyszałam. "Vegas Lights" ma nietypowy początek - odliczające dzieci (które słychać także w dalszej części) oraz dźwięki kojarzące się z kasynem. Co by tu więcej napisać? W tej chwili uwielbiam już wszystkie piosenki z tej płyty i właściwie nie potrafiłabym wybrać ulubionej, każda jest inna, a to, na którą się akurat zdecyduję, zależy raczej od mojego nastroju. A! Dodam jeszcze, że podoba mi się, gdy ostatnia piosenka na płycie w jakiś sposób nawiązuje do końca (podobnie jest na przykład u Placebo, o których napiszę innym razem), sama nie wiem dlaczego. W tym przypadku jest to spokojne, wręcz melancholijne "The end of all things".
Teraz z kolei marzy mi się ich najnowsza płyta - "Death of a bachelor", z której znam już kilka piosenek i każdą z nich uwielbiam. Tytułowy utwór (koniecznie posłuchajcie!) bardzo długo nie dawał mi spokoju (i wzajemnie), potem przyszedł czas na żywsze utwory, ale o tym może już napiszę kiedy indziej, o ile nowa płyta trafi w moje ręce. I już tak na koniec uraczę Was jeszcze jedną piosenką, koniecznie z teledyskiem. Bardzo podoba mi się to, że na początku został tu użyty fragment "This is gospel", dzięki czemu zespół stworzył jakby jej kontynuację w następnym utworze, "Emperor's new clothes" (również na dłuuugo wpadł mi w ucho).

2 komentarze:

  1. O kurczę, zespół, który znam! Niezwykłe, zazwyczaj jestem nieogarnięta w tej kwestii.
    ,,Emperor's new clothes" słuchałam namiętnie, choć teledysk troszku śmieszkowy, bo djobeł kojarzył mi się ze Sławkiem z Wielkich Konfliktów, muzyka jednak dobra, tyle w niej życia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! Miła niespodzianka. ^^
      Też zwykle nie znam zespołów, które pojawiają się od czasu do czasu na blogach, może w tym rzecz. ;)

      Usuń

będzie mi bardzo miło, jeśli pozostawisz po sobie jakiś ślad, dobrze wiedzieć, że są osoby które tu zaglądają ;)

i bez spamu, proszę :)